Cała ta strata przypada na działające tam państwowe firmy, których wartość rynkowa stanowi około jednej trzeciej z ogólnej kapitalizacji wynoszącej 9 bln USD na emerging markets.
W minionych pięciu latach wartość prywatnych spółek w krajach zaliczanych do tej kategorii – włącznie z Brazylią, Rosją, Indiami i Chinami, ale także z Indonezja, Meksykiem czy Turcją – właściwie się nie zmieniła. W tym samym czasie kapitalizacja państwowych firm, czyli takich, w których państwo kontroluje co najmniej 30 proc. udziałów, spadła o ponad 40 proc. Obecnie wśród 10 firm o największej kapitalizacji na świecie jest tylko jedna państwowa – PetroChina – podczas gdy w 2008 r. było ich pięć.
Te straty wskazują, że uczestników globalnych rynków nie przekonała opinia lansowana w latach pokryzysowych, kiedy czasopisma informowały w tytułach o „wzroście państwowego kapitalizmu", a książki przewidywały „koniec wolnego rynku". Większość tego rodzaju prognoz wzięła początek w Chinach, gdzie władze w odpowiedzi na kryzys wymusiły na państwowych bankach tanie kredytowanie wybranych branż. Pekin skłaniał też państwowe przedsiębiorstwa do pożyczania i realizowania za te pieniądze dużych programów inwestycyjnych, w ten sposób zwiększając też kontrolę państwa nad przedsiębiorstwami.
Kiedy Chiny uniknęły globalnej recesji właściwie bez szwanku, zachęciło to rządy innych emerging markets od Rosji po Brazylię do naśladowania chińskich doświadczeń i wiele państw wciąż promuje państwowy kapitalizm. Ale wszystko wskazuje na to, że będą musiały zmienić zdanie. Inwestorzy głosują bowiem własnymi pieniędzmi i wycofują się z tych rynków. I nie tylko dlatego, że spadają tam kursy akcji giełdowych spółek. Mniejsze zyski państwowych przedsiębiorstw oznaczają mniejsze wpływy do tamtejszych budżetów i wolniejszy wzrost wydajności w całej gospodarce.