„Oficjalne przeprosiny Treya Parkera i Matta Stone'a wobec Chin. Tak jak NBA, witamy chińskich cenzorów w naszych domach i naszych sercach. My też kochamy pieniądze bardziej niż wolność i demokrację. Xi wcale nie wygląda jak Kubuś Puchatek. Oglądajcie nasz 300. odcinek w środę 10. Niech żyje Wielka Komunistyczna Partia Chin! Niech zbiory sorgo tej jesieni będą obfite! Chiny, jesteśmy już dobrzy?" – napisali na Twitterze twórcy popularnego serialu animowanego „South Park". To prześmiewcze oświadczenie zamieścili, kiedy chińscy cenzorzy zaczęli blokować w ChRL internetowy dostęp do odcinka ich serialu, w którym wyśmiali to jak Hollywood cenzuruje filmy, by nie urazić chińskich władz. Mocno dostało się w nim również chińskiej bezpiece. W oświadczeniu twórców serialu znalazła się złośliwa aluzja do nadgorliwości chińskich cenzorów, którzy jakiś czas temu usuwali z mediów społecznościowych w Państwie Środka obrazki przedstawiające Kubusia Puchatka (uznane za aluzję do wyglądu prezydenta Chin Xi Jinpinga). Jest też tam aluzja do niedawnej afery z ugięciem się przez ligę koszykówki NBA przed chińskimi żądaniami. Gdy Daryl Morrey, menedżer drużyny Houston Rockets, wyraził poparcie dla protestów w Hongkongu, chińska państwowa telewizja wycofała się z transmitowania meczów tej drużyny. NBA w obawie o chiński rynek, oficjalnie potępiła Morreya, twierdząc, że jego tweet poświęcony Hongkongowi „głęboko obraził naszych chińskich fanów". Twórcy „South Parku" się jednak nie ugięli. W 300. odcinku swojego serialu obśmiali jeszcze mocniej chińską cenzurę, a Randy Marsh, jeden z bohaterów tego serialu, powiedział w nim „Pieprzyć chiński rząd!". Obrazoburczy show taki jak „South Park" jest jednak wyjątkiem. Przemysł rozrywkowy i ogólnie spora część sektora prywatnego z całego świata starają się bowiem naginać swoją politykę do ideologicznych żądań chińskich władz.
Wielki Firewall
Wielu turystów przybywających do Chin szybko odkrywa, że nie może się zalogować na Facebooka czy obejrzeć filmów na YouTubie. To przejaw działania systemu znanego jako Wielki Chiński Firewall. Ma on za zadanie bronić Chiny przed „dywersją ideologiczną", czyli wiadomościami, które uderzają w Komunistyczną Partię Chin. Polityczne motywy stosowania cenzury są łatwe do zauważenia. Twitter został objęty blokadą w czerwcu 2009 r., tuż przed 20. rocznicą masakry na pekińskim placu Tiananmen. Facebook został zablokowany w Chinach w lipcu 2009 r., po zamieszkach na Zachodzie kraju. Instagram zablokowano we wrześniu 2014 r. po rozpoczęciu w Hongkongu rewolucji parasolek, czyli wielkich protestów wymierzonych w Chiny. YouTube był blokowany kilkakrotnie w zeszłej dekadzie (m.in. po zamieszkach w Tybecie), a ostatni zakaz funkcjonuje od marca 2009 r. Pinterest zablokowano w marcu 2017 r., podczas sesji chińskiego parlamentu. Chińska wersja Wikipedii została objęta blokadą w 2015 r., a w maju 2019 r. na czarną listę cenzorów trafiły wszystkie wersje językowe tej internetowej encyklopedii. Ta blokada nie jest szczelna. Na przykład Twitter ma 10 mln aktywnych użytkowników w Chinach. Mimo to jest uciążliwa dla amerykańskich gigantów cyfrowych.
Czy jednak ci internetowi potentaci podjęli jakiekolwiek działania będące retorsjami wobec władz ChRL? Czy np. zorganizowali międzynarodowy lobbing wymierzony w chińską cenzurę lub jakoś pomogli w forsowaniu zbudowanych przez nią murów? Nic podobnego! Spółki te od lat mocno starają się, by władze ChRL dopuściły ich na swój rynek.
Mark Zuckerberg, prezes Facebooka, wielokrotnie jeździł do Chin i spotykał się z oficjelami z KPCh. Chwalił chińskie osiągnięcia i zrobił sobie sesję zdjęciową, gdy biegał przez pogrążony w smogu Pekin. Gdy w 2014 r. odwiedził go Lu Wei, główny chiński urzędnik odpowiedzialny za cenzurę internetu, Zuckerberg umieścił w widocznym miejscu na swoim biurku książkę chińskiego przywódcy Xi Jinpinga.