Ostatecznie stracił 1,52 proc. Z punktu widzenia analizy technicznej nawet tak nieznaczna zniżka wystarczyła do tego, by indeks z poziomu górnej granicy trwającej od 3 tygodni wąskiej konsolidacji cofnął się ku dolnej jej granicy.

W oczekiwaniu na ostateczne zakończenie męczącego trendu bocznego (czyli albo wybicie w górę ku nowym szczytom hossy, albo w dół, w kierunku 2700 pkt), warto uważniej przyjrzeć się fundamentalnemu kontekstowi, w jakim rozgrywają się rynkowe zmagania. W tym celu powróćmy jeszcze do poniedziałkowego odczytu PMI dla polskiego przemysłu. Wskaźnik znalazł się na skrajnie wysokim poziomie 56,3 pkt.

Tak daleko cykliczna zwyżka barometru kondycji przemysłu zagalopowała się dotąd tylko raz – w maju 2004 r., u szczytu boomu przed przystąpieniem Polski do UE. Jak interpretować ten fakt? Dla inwestorów oceniających sytuację na rynkach z kontrariańskiego punktu widzenia (czyli na przekór powszechnym opiniom), jest to automatycznie sygnał ostrzegawczy. Skoro jest tak dobrze, jak rzadko kiedy, to być może zgodnie z taką logiką należałoby przyjąć, że dużo lepiej już być nie może? A skoro tak, to co miałyby wówczas dyskontować rynki? Do tej pory rosły na fali oczekiwań na jeszcze bardziej wyśrubowane tempo ożywienia gospodarczego, ale skrajnie wysoki odczyt PMI sugeruje, że to tempo jest już wyśrubowane do granic możliwości.

Z drugiej strony brakuje jednak niezbitych dowodów na to, że groźba przegrzania się koniunktury w przemyśle sygnalizowana przez PMI, musi prowadzić do dramatycznych wydarzeń na giełdzie. Jeśli wrócimy myślami do wspomnianego już szczytu wskaźnika z połowy 2004 r. (wówczas sięgał 56,9 pkt), to przecież mimo późniejszego załamania się poprawy koniunktury w przemyśle (do marca 2005 r. PMI obniżył się do 47,2 pkt), inwestorzy odczuli to w dość łagodnej formie (między majem 2004 r. a marcem 2005 r. WIG nie spadł, a jedynie utracił wcześniejszy impet – zyskał kilkanaście procent).

Ponadto w przeciwieństwie do tamtych wydarzeń obecnie rynek akcji zdaje się znacznie lepiej przygotowany na ewentualne zastopowanie poprawy koniunktury gospodarczej. Roczna dynamika WIG tym razem zaczęła „wyprzedzająco” spadać już na wiosnę ub.r., dzięki czemu wynosi teraz niespełna 20 proc., podczas gdy u szczytów PMI w połowie 2004 r. przekraczała 70 proc. Widać więc, że wciąż trudno o jednoznaczne sygnały przemawiające przeciwko filozofii, która sprawdzała się w ostatnich kilkunastu miesiącach, polegającej na podążaniu za trendem wzrostowym.