W ubiegłym tygodniu WIG ustanowił najwyższy poziom notowań od kwietnia 2011 r. To kolejny dowód potwierdzający tezę, że od czterech i pół roku na warszawskiej giełdzie mamy rynek byka.
Czemu zawdzięczamy hossę? Przede wszystkim działaniom największych banków centralnych. Przez ostatnie lata prowadzą one ultraluźną politykę monetarną, wyrażającą się w trzymaniu stóp procentowych na poziomie zbliżonym do zera oraz drukowaniu na potęgę dolarów, euro, jenów itd.
4,5-letnie zwyżki na rynkach są jednak ciągle niedostrzeżone przez szerszą publiczność. Dlaczego? Głównie z powodu wydarzeń, których świadkami byliśmy w 2008 i 2011 r. Odcisnęły one trwałe piętno na nastawieniu inwestorów do ryzykownych instrumentów. Ale w sumie nie jest to zły objaw. Im bowiem więcej sceptycyzmu, tym większa szansa na utrzymanie się pozytywnych tendencji przez dłuższy okres.
Czas jednak biegnie, rynki pną się coraz wyżej i nie można pominąć faktu, że hossa z każdym miesiącem staje się coraz bardziej dojrzała. Widać to po wycenach spółek. Wprawdzie jeszcze nie mówimy o skrajnym przewartościowaniu, ale coraz trudniej przechodzi przez gardło stwierdzenie, że akcje są nadal tanie. Dochodzimy obecnie do takich poziomów, że trzeba się będzie prawdopodobnie opowiedzieć – czy wierzymy w kontynuację hossy i scenariusz, w którym kursy osiągną znowu astronomiczne poziomy, jakie pamiętamy z 2000 czy 2007 r.? Czy też będziemy musieli się zadowolić wariantem znanym z 2011 r., kiedy ceny akcji nie doszły do poziomów skrajnego przewartościowania i tąpnęły o 25 proc.?
Z ostrożności inwestycyjnej lepiej byłoby założyć ten drugi scenariusz. Ale więcej argumentów ciągle przemawia za kontynuacją wzrostu. Należą do nich m.in. wczesne stadium ożywienia gospodarczego, ultraniski poziom stóp procentowych czy brak entuzjazmu wśród inwestorów pomimo tak długiej dobrej passy.