Z perspektywy klienta depozytariusz jest tarczą przed ewentualnymi nadużyciami i niedopatrzeniami zarządzających funduszem. Oczywiście mogą wystąpić i intencjonalne nadużycia za strony TFI, ale takich przypadków jest bardzo mało. Depozytariusz z racji swojej roli powinien kontrolować legalność działania funduszu oraz to, czy fundusz posiada w rzeczywistości aktywa, które deklaruje, że posiada, i czy wartość tych aktywów, która jest prezentowana przez TFI, jest obliczana prawidłowo. To trzy filary, na których opiera się działalność depozytariusza i zarazem jego odpowiedzialność wobec inwestora. Wobec każdego z nich inwestor może mieć pewne oczekiwania. Co prawda nie ma bezpośrednich relacji między uczestnikiem funduszu (właścicielem certyfikatów lub jednostek uczestnictwa) a depozytariuszem, bo w żaden sposób te dwa podmioty nie wchodzą w stosunek kontraktowy, natomiast istnieje przewidziana w ustawie formuła, kiedy inwestor może zwrócić się do depozytariusza, aby ten, broniąc interesu inwestora, pozwał TFI. Taka formuła pozwalająca wykorzystać funkcję depozytariusza jest wprowadzona, aby chronić inwestorów, którzy często nie mają odpowiedniej wiedzy albo gdy przedmiot sporu jest objęty tajemnicą zawodową. Przyznam, że nie kojarzę, by w rzeczywistości taka sytuacja zaistniała, ale formalna możliwość występuje. Podsumowując, depozytariusz ma funkcję kontrolno-nadzorczą wobec TFI i funduszu, a jednocześnie ochronną wobec interesów inwestorów.
W jakich przypadkach inwestorzy mogą odzyskać zainwestowane pieniądze i jaką ich część?
Na tak postawione pytanie nie ma jednej odpowiedzi – mamy do czynienia z szeregiem sporów sądowych, a każdy z nich jest nieco inny. Odbyło się co najmniej kilka sporów, w których pozwanymi byli depozytariusz i TFI i depozytariusze te procesy przegrali. Sprawy takie coraz częściej kończą się zasądzeniem zgodnym z żądaniem pozwu, które to żądania są przeróżnie formułowane. Dochodzi nawet do absurdalnej sytuacji, kiedy inwestor funduszu pozywa instytucję, partycypując cały czas w majątku funduszu, a sąd, w ramach cały czas funkcjonującego funduszu, potrafi zasądzić kwotę, która odpowiada wartości bliskiej temu, co inwestor włożył na początku inwestycji. Początkowo wpłacona kwota jest najczęściej punktem odniesienia dla sądu. W powszechnej świadomości inwestorów jest przekonanie, że skoro taki inwestor zainwestował określoną kwotę w fundusz, to niemal oczywiste jest, że powinien zarobić albo przynajmniej odzyskać to, co włożył. Nie każdy fundusz jednak generuje dodatnie stopy zwrotu – może to wynikać z nietrafionych inwestycji, sytuacji na danym rynku, jak i splotu obu tych czynników. Od kilku lat mówi się zatem o edukacji inwestorów – i to jest bardzo słuszny postulat, ale ma wbudowany haczyk. Ustawodawca dąży do tego by rynek funduszy przedstawiał inwestorom coraz więcej danych, ale często jest to krytykowane podejście. Myślę, że zasadnie. Owszem, mamy coraz więcej dokumentów do przeczytania, ale wcale nie oznacza to, że jesteśmy bardziej świadomi. Czasem działa to wręcz na odwrót. Niektóre firmy próbują odwrócić ten trend i starają się uprościć komunikację z klientem i to dobry kierunek. Czasem konflikt, który ma swój finał w sądzie, tak naprawdę rozpoczął się przy biurku doradcy.
Dochodzimy do kwestii sprzedaży funduszy, za którą odpowiada pośrednik. Jak depozytariusze mogą się w takich przypadkach bronić?
W kwestiach związanych z dystrybucją depozytariusze mają znacznie mniej zadań do wykonania, bo oni w tym procesie, zwłaszcza na początku, nie uczestniczą. W związku z tym zarzuty, które można by ująć pod hasłem misselingu, są wobec depozytariuszy ograniczone, ale pośrednio mogą ich dotykać.
Jeszcze nie tak dawno fundusze dłużne ponosiły ogromne straty, na które wielu klientów nie było z pewnością gotowych. Czy to może być problem dla TFI i depozytariuszy?