Teoretycznie tzw. metoda liniowa wyceny aktywów dotyczy papierów nienotowanych na rynku. Zdarzało się jednak, że niektóre TFI stosowały ją nawet wówczas, gdy papiery danego emitenta były notowane na rynku, natomiast w portfelu funduszu znajdowała się inna seria. Były też fundusze, które z metody liniowej korzystały nawet przy wycenie niektórych obligacji skarbowych. W niektórych funduszach – jak wynika z półrocznych raportów z 2018 r. – stosowana jest ona nawet przy ponad połowie aktywów. Problem z nią polega na tym, że nie uwzględnia ryzyka związanego z kondycją emitenta. W skrócie polega na tym, że TFI codziennie do wyceny dopisują przypadającą proporcjonalnie część odsetek.

Kłopot pojawia się wówczas, gdy sytuacja któregoś z emitentów pogorszy się i straci on zdolność do spłaty zobowiązań. Wówczas TFI będzie zmuszone dokonać odpisu, co gwałtownie obniży wartość jednostki funduszu – z takimi sytuacjami mieliśmy do czynienia choćby w zeszłym roku. Jak czytamy w uzasadnieniu do projektu rozporządzenia, które ma zacząć obowiązywać od początku przyszłego roku, wieloletnia praktyka rynkowa wytworzyła system wyceny produktów dłużnych odbiegający od międzynarodowych standardów. „Standardy te oparte są o wycenę rynkową bądź model zbudowany na bazie obserwowalnych bezpośrednio lub pośrednio danych rynkowych. W wyjątkowych przypadkach dopuszczalna byłaby wycena modelem opartym o parametry nieobserwowalne" – pisze MF. Zwraca również uwagę ma wzrost ryzyka systemowego wynikający z błędnej oceny ryzyka instrumentów dłużnych, w szczególności ryzyka kredytowego i ryzyka płynności. „Wycena ta nie uwzględnia zmian parametrów oraz ryzyk rynkowych emitenta, aż do momentu jego bankructwa lub powstania poważnych problemów z obsługą zobowiązań" – zauważa MF. Fundusze mają więc wykorzystywać wartość godziwą przy wycenie aktywów. W razie braku ceny rynkowej wartość ta ma być szacowana modelem opartym na parametrach rynkowych, uwzględniającym np. ceny papierów emitentów z tej samej branży.