A jaka jest sytuacja ekonomiczna szkół wyższych w Polsce? Wskazówki dostarczają dane o liczbie studentów. Maleje ona, i to maleje radykalnie. Według artykułu niedawno opublikowanego w „Gazecie Wyborczej”, w ostatnich kilkunastu latach (cokolwiek to znaczy, autor nie podał dokładnego okresu) zamknęło się około 70 wyższych uczelni niepublicznych, a kolejne 50 jest w likwidacji. I tak zostaje ich jeszcze około 200, ale to teraz. Przyszłość skaże wiele z nich na zniknięcie. Główna przyczyna jest oczywista. Trwa niż demograficzny. Dzieci rodziło się mało. Nic dziwnego zatem, że brakuje teraz studentów. Problem zmniejszania się populacji narasta i, nomen omen, rodzi reperkusje w każdej dziedzinie gospodarki.
Znacznie bardziej interesujący i do pewnego stopnia nowy jest drugi powód spadku liczby studentów. Oto okazuje się, że młodzi ludzie dochodzą do wniosku, że studia nie są im do niczego potrzebne, i albo je przerywają, albo w ogóle ich nie rozpoczynają. To jest ciekawe, bo dotyczy zmian w sposobie planowania karier, a co za tym idzie w przygotowywaniu się do nabywania kompetencji emocjonalnych, społecznych i technokratycznych. Pozwalających odnieść sukces zawodowy. Dynamika zmiany w otoczeniu zaczęła odgrywać w myśleniu o ścieżce edukacyjnej decydującą rolę. Jeżeli wiedza i umiejętności starzeją się tak szybko, jak to się dzieje obecnie, to chodzenie na wykłady zaczyna się kojarzyć z tytułem jednej z piosenek Charles’a Aznavoura: „Les plaisirs démodés” („Staromodne przyjemności’). Drogę do bycia „na bieżąco” otwiera internet, a nie uczelniany szyld, logo czy dyplom. Tak można myśleć, i jest w tym sporo, jeśli nawet nie racji, to ilustracji mechanizmów współczesnego systemu wpływów, władzy i pieniędzy.
Jestem w tej dziedzinie raczej konserwatystą, bo nadal uważam, że ukończenie dobrego uniwersytetu ma sens. Ciągle też wierzę w trafność dawnego powiedzenia, że wykształcenie wyższe jest tym, co w człowieku pozostaje, kiedy już zapomniał wszystkiego, czego się uczył. Jednocześnie odczuwam w nim coraz wyrazistszy pierwiastek bon motu. W epoce, gdy proces nauczania uniwersyteckiego nie miał żadnej poważnej, czyli konkurencyjnej alternatywy, brzmiało to zgoła inaczej. Dziś ta alternatywa istnieje. I nie mogę uniknąć także odwołania się do systemów sztucznej inteligencji. To one właśnie wzmacniają alternatywę, rewolucjonizując zdobywanie i posługiwanie się umiejętnościami, wymagającymi kiedyś przede wszystkim pracy nad sobą.
Koniec końców, czy to w edukacji programowanej jako staromodne przyjemności, czy to w warunkach rewolucji technologicznej, wiele zależy od człowieka. Jeśli nie będzie on poświęcał temu, o czym czyta czy czego słucha lub ogląda, jakiejś minimalnej, ale zarazem wystarczająco intensywnej uwagi i refleksji, to nie zbuduje tych kompetencji, których rynek pracy poszukuje. Nie zbuduje też doświadczenia, w rozumieniu pięknie wyłożonym przez Olgę Tokarczuk. Dwa zdania z „Czułego narratora” brzmią jak gong kierujący na właściwą drogę: „Życie tworzą wydarzenia, lecz dopiero wtedy, gdy potrafimy je zinterpretować i nadać im sens, zamienią się one w doświadczenie. To ono, nie zaś wydarzenie, jest materią naszego życia”.
Ze studiów paryskich oprócz fascynacji – między innymi – Aznavourem i Brelem pamiętam (a jednak, coś się pamięta!) wykłady z lingwistyki prawniczej. Była tam mowa o „lieu commun”. To takie pojęcie z obszaru retoryki i argumentacji. Jego greckim ekwiwalentem jest „topos”; po polsku, nie tylko jako literalne tłumaczenie, lecz również jako termin naukowy funkcjonuje pod nazwą „miejsce wspólne lub „miejsca wspólne” („miejsce” rozumiane metaforycznie, nie przestrzennie). Chodzi tu o pewne znaki werbalne czy niewerbalne, które przenoszą treści zrozumiałe w ramach danego kręgu kulturowego czy międzykulturowo. Coś takiego jak obraz młodego człowieka stojącego na ulicy pod balkonem, na którym widzimy kobietę. Znaczenie, jakie rozumiemy, to widok kochanka i kochanki, ewentualnie zakochanego starającego się o względy kobiety. Bo to właśnie jest topos. Akurat jest to przykład niewerbalnego „lieu commun”. A przykład językowy? Tu „miejscami wspólnymi” są stereotypowe poglądy, opinie. Jeśli na przykład ktoś by powiedział: „giełda to kasyno”, to jest to „lieu commun”. Albo załóżmy, że zupełnie na serio, „Wszystkie Ryśki to fajne chłopaki”.