Podzielam opinie tych, którzy twierdzą, że w ostatnich miesiącach mieliśmy do czynienia w dużej mierze z inflacyjnym wzrostem cen aktywów. To oznacza, że łatwy i tani pieniądz popłynął na różne rynki i był to główny powód skoku cen akcji i innych „dóbr” inwestycyjnych. Nikt nie martwił się o tzw. fundamenty i wartość godziwą.
W dobrych czasach taki wzrost może trwać długo i przybierać ogromne rozmiary: dopóki wszyscy wierzą, że – mówiąc nieco przesadnie – nastała epoka powszechnej szczęśliwości i powszechnego dobrobytu. I dopóki pieniądz pozostaje łatwy i tani, czyniąc bardziej zasadnym pożyczanie i wydawanie niż np. oszczędzanie.
Taka była istota prosperity i hossy w kilku ostatnich przypadkach. Ale teraz o wspomnianą wiarę dużo trudniej, mimo polityki banków centralnych i rządów. Nie pozwalają na to sytuacja na rynku pracy ani struktura ożywienia gospodarczego, z jakim mamy – to fakt – do czynienia. Społeczeństwa nie są skłonne lub nie mogą sobie pozwolić na konsumpcję w takim rozmiarze jak dawniej (długi nie zostały unieważnione ani formalnie, ani przez – być może przez niektórych upragnioną – inflację, pracy nie przybywa, perspektywy nie są jasne), a rządy pożyczyły (i wydały) już chyba dość pieniędzy.
Drukowanie nie jest zaś sposobem na rozwiązanie jakichkolwiek problemów. Jest tylko sposobem na zakwestionowanie wszelkich zasad, na których opiera się zdrowa gospodarka, gdzie wszystko ma (powinno mieć) odpowiednią cenę i wartość, wyrażone we właściwy sposób.
Analitycy przewidują, że czekają nas miesiące wahań na giełdach i zawirowań na rynkach, ale bilans będzie korzystny dla inwestorów. Być może. Odnoszę jednak wrażenie, że dopóki efektywna produkcja, praca oraz oszczędności nie odzyskają znaczenia i będą wciąż deprecjonowane przez politykę taniego pieniądza, która odbiera im sens i szacunek, będziemy mieć do czynienia z rozwiązaniami przejściowymi i ułomnymi, które prędzej czy później muszą zbankrutować.