Na spotkanie w jednym z biurowców w Los Angeles przychodzi mężczyzna w różowym polo z rozpiętym kołnierzykiem. Na jego twarzy widzę wymalowane pytanie: – Polska? A gdzie to?
Dlaczego o tym piszę? Dlatego, że zamierzam wypunktować dziennikarzy mediów ekonomicznych. I żeby nie było – głównie zagranicznych. Niewątpliwie, przełom stycznia i lutego dostarczył inwestorom na rynkach finansowych wielu emocji i stąd zrozumiałe poszukiwanie przyczyn spadków cen akcji, przeceny euro czy wyprzedaży surowców. Kozłem ofiarnym (nie żeby jej się nie należało) stała się Grecja.
Już przypisywanie słabości europejskiej waluty problemom Grecji było według mnie pewnym nadużyciem. Obiektywnie trzeba przyznać, że na rynkach walutowych trudno jest wskazać na zestaw czynników, które zawsze i wszędzie wywołują określone zmiany notowań walut.
Nie ma strumieni zysków tak jak na rynkach akcji czy stóp procentowych i oczekiwań inflacyjnych jak na rynku obligacji. Niemniej jednak euro straciło wobec dolara 10 proc., a tak naprawdę nie wiadomo nawet, dlaczego euro faktycznie miałoby spadać z powodu greckich problemów.
Nie ma wątpliwości, że gdyby Grecja posługiwała się krajową walutą, byłaby obecnie na kroplówce MFW. Zadziałałoby wycofanie się kapitału (pochodzącego głównie ze strefy euro) oraz spekulacja. W sytuacji gdy jednak czynnik lokalnego ryzyka walutowego nie istnieje, euro byłoby zagrożone tylko wtedy, gdyby strefa euro była w dużym stopniu uzależniona od zewnętrznych oszczędności.