Wiele w ostatnim czasie napisano na temat możliwych przyczyn słabości polskiej giełdy w stosunku do większości pozostałych rynków. To frapujące, jeśli weźmiemy pod uwagę dobre wyniki, jakie wciąż napływają z gospodarki.
Relatywnie kiepskie zachowanie GPW jest aż nadto widoczne. I nie chodzi tu wyłącznie o porównanie z niemieckimi czy amerykańskimi odpowiednikami – obecnie jednymi z najsilniejszych na świecie. Tę słabość widać również przy szeroko rozumianych rynkach wschodzących reprezentowanych choćby przez indeks MSCI EM.
Przyczyn niedowartościowania polskiego rynku wymienia się kilka. Najczęściej wskazywaną jest prawdopodobna, a jednocześnie niesprecyzowana, podaż akcji Skarbu Państwa. Inną, sama konstrukcja WIG20, w którym duży udział mają walory defensywne, tradycyjnie skazane na niełaskę w okresach zwiększonego apetytu na ryzyko. Kolejny powód to niewielka szansa na obniżki stóp procentowych w Polsce, inaczej niż w innych krajach emerging markets. Wymienia się również mniejsze możliwości kupna akcji przez OFE, opodatkowanie KGHM i czekające nas Mistrzostwa Europy w piłce nożnej, przypominając brak zwyżek w Chinach przed Olimpiadą w 2008 r.
Wszystkie argumenty można uznać za mniej lub bardziej słuszne. Jednak nawet taka ich liczba nie do końca mnie przekonuje. Niewątpliwie kluczowym elementem słabości GPW jest brak zainteresowania polskimi papierami inwestorów zagranicznych. Ale może oprócz wymienionych czynników jest jeszcze jakiś inny?
W mojej ocenie większa ostrożność inwestorów zagranicznych wobec polskiego rynku nie jest aż tak nienaturalna i można ją po części tłumaczyć historycznie. Otóż, można postawić tezę, że w okresach tuż po kryzysie wywołanym przez bankructwo jakiegoś kraju (obecnie Grecja) giełdy państw, które miały w przeszłości podobne problemy, bez względu na wyniki gospodarki zachowują się gorzej.