Jest w naszym życiu wiele takich dziedzin, w których z jednej strony występuje klient, chcący nabyć jakieś dobro lub świadczenie, a z drugiej osoba, która w ramach prowadzonej przez siebie działalności zarobkowej ma mu w tym pomóc. Historycznie rzecz biorąc, każda taka profesja, gdy powstawała w odpowiedzi na zapotrzebowanie rynku, zaczynała się domagać od władzy ochrony, powołując się na bezpieczeństwo klientów. Jakże jest ono ważne na rynku finansowym, nie muszę dodawać. Ale czy da się je zagwarantować poprzez licencje? I czy koszty nie biją w samych klientów, rozumianych również jako podatnicy i obywatele?
Przypomina mi się w tym miejscu skecz Jacka Fedorowicza, w którym opowiadał on, dlaczego w socjalizmie produkowało się pastę do zębów. I przywoływał wymyślony dialog, którego może nie powtórzę wprost, ale który wyglądał mniej więcej tak: dlaczego pan produkuje pastę do zębów? – pytamy dyrektora zakładów chemicznych. Odpowiedź: tak sobie chodzę po ulicach i widzę, jakie ludzie mają zepsute zęby, więc pomyślałem – będę produkował pastę!
Jest wiele dziedzin naszego życia, w których rzeczywisty cel prowadzonej działalności – cel zarobkowy – próbuje się przedstawić konsumentom w bardziej zawoalowany sposób. Mówi się o etyce, o służbie, o posłannictwie lub wręcz o misji. Misja mojego zawodu – czyż to nie brzmi wspaniale?! Czym innym jest być „misjonarzem", takim mędrcem wskazującym drogę, a czym innym zwykłym przedsiębiorcą, który po prostu musi zarabiać. Można ten element wykorzystywać w marketingu i reklamie, można nawet sprzedawać z takim nastawieniem misji pastę do zębów, ale zastanówmy się, czy należy z tego powodu tworzyć specjalne regulacje prawne? I nawet nie chodzi mi tu o regulacje zawodowe. Nie chodzi mi o licencje i certyfikaty, które rzekomo mają nam gwarantować bezpieczeństwo i jakość oraz dawać rękojmię moralnego postępowania legitymującego się nimi przedsiębiorcy. Bardziej chodzi mi o to, że coraz wyraźniej widać, że samo licencjonowanie zawodów prowadzi do pogarszania prawa i nadmiernego rozrostu szczegółowych przepisów, które i tak nie dają odpowiedzi na wszystkie pytania. Rozwój wyspecjalizowanych profesji i certyfikowanych zawodów nie poprawia życia konsumentów, lecz prowadzi do przerostu formy nad treścią – formy, w której między działalnością realizowaną przez samo państwo, a więc treścią naszych życiowych spraw, demokratyczna władza poustawiała licencjonowanych przez siebie pośredników.
Zadając sobie pytanie po co, dość szybko dojdziemy do wniosku, że takie postępowanie państwa jest z jednej strony świadectwem jego bezradności (np. państwo wymyśla przepisy podatkowe, a potem tworzy nie tylko aparat urzędniczy, ale i doradców, którzy te przepisy muszą tłumaczyć), a z drugiej strony – przejawem jednej z najstarszych zasad sprawowania władzy: dziel i rządź. To właśnie poprzez realizowanie tej zasady dużo łatwiejsze wydaje się rozdawanie przywilejów mędrcom i stróżom, niż tworzenie warunków do bezkonfliktowego egzystowania obywateli, a nawet rynku.
Oczywiście wielu w tym miejscu powie, że to czysty idealizm. Wielu zakrzyknie: nierealne! Jeszcze inni podniosą argument o tym, że życie i ludzkie technologie stają się tak bardzo skomplikowane, że ochrona obywatela przed błędnym wyborem jest na pierwszym miejscu. Tylko że nikt nie zastanawia się nad tym, że państwo nie może tworzyć czy współuczestniczyć w fikcji ochrony przed... wszystkim, co nas może w życiu spotkać.