Przyjęty kilka lat temu ambitny plan budowy autostrad i dróg ekspresowych miał pobudzić do życia lwią część gospodarki. Dopalaczem i stymulatorem wzrostu dodatkowo okazała się wygrana rywalizacja o organizację Euro 2012. Sektor budowlany oprócz autostra- dowych kontraktów niejako przy okazji wchłonął umowy na wykonawstwo wartych grube miliardy czterech stadionów, w tym jednego narodowego. Gorączka budowlana ogarnęła cały kraj. Wygrywane przetargi podkręcały giełdowe kursy całego sektora notowanego na GPW. Akcjonariusze zacierali ręce, analitycy prześcigali się w wydawaniu rekomendacji „kupuj". Wszyscy obliczali przyszłe profity i liczyli, że dzięki wielkiemu budowaniu firmy?średnie awansują na duże,?a duże na koncerny o europejskim znaczeniu. Co dzisiaj mamy?
Stadiony mamy, drogi i autostrady w jakiejś części też mamy i mamy duże grono firm, które albo zbankrutowały, albo bronią się przed plajtą, albo wymagają gruntownej restrukturyzacji związanej głównie z redukcją zadłużenia. Mamy też gwałtownie przecenione akcje firm budowlanych, których akcjonariusze dostają palpitacji serca, licząc straty.
Jeszcze nie tak dawno jeden z prezesów giełdowych holdingów twierdził, że to w dużej mierze od instytucji państwa zależy, czy wykorzystamy szansę związaną z modernizacją infrastruktury, natomiast kontrakty „państwowe" powinny być traktowane jako pewnego rodzaju roboty publiczne, które z jednej strony pozwolą wyeliminować bezrobocie, a z drugiej godziwie zarobić wykonawcom i podwykonawcom. Ci ostatni mieli oczywiście zwiększyć swój potencjał, zapewniając nowe miejsca pracy, gwarantując przychody podatkowe do budżet, u uodporniając się przy okazji na zagraniczną konkurencję.
Przy okazji powstał dylemat, czy państwo polskie powinno protekcjonistycznie podejść do rodzimych firm i traktować je w specjalny sposób, czy też o wszystkim powinien decydować wolny rynek, czyli najniższa cena. Wybrano wariant drugi, w mojej ocenie najgorszy. Wygrywający przetargi przy minimalnie założonych marżach albo liczyli na cud, albo na szczęście związane z ewentualną obniżką kosztów materiałów i transportu. Czy mieli inne wyjście? Nie. Presja otoczenia była bowiem zbyt duża. Prezes spółki niewygrywającej przetargów był albo nieudacznikiem, albo osobą postrzeganą jako panicznie bojąca się ryzyka. Rozsądek mówił jedno, a presja otoczenia, akcjonariusze i główni właściciele drugie. Doszło do tego, że chwalono chińskie konsorcjum za wygranie przetargu przy cenie rażąco niskiej, tłumacząc, że muszą zapłacić „frycowe" za wejście na rynek europejski i dzięki temu zaoszczędzimy, bo wybudują nam autostradę za półdarmo. Nie wybudowali i nie zapłacili. Wszyscy zapomnieli o powiedzeniu, że biednego nie powinno być stać na kupowanie tanich marnych jakościowo ubrań, bo w droższych, ale lepszych dłużej pochodzą.
Wniosek z dotychczasowych doświadczeń jest jeden. Kryterium ceny jako jedyne, które jest brane pod uwagę przy rozstrzyganiu znaczących przetargów jest nie do przyjęcia, bo system ten rykoszetem rujnuje polską gospodarkę i polskich przedsiębiorców. Obrońcy „najniższej ceny" przede wszystkim wskazują na zalety tej metody związane z brakiem możliwości „ustawiania" przetargów i podejrzeń o działania korupcyjne. I trudno im się dziwić, obserwując radosne harce prokuratury, która przy pomocy CBA wchodzi o 5 rano do mieszkań i spektakularnie zatrzymuje podejrzanych. Później już w mniej spektakularny sposób wiele spraw jest umarzanych. Niesmak i obawa przed podejmowaniem ryzyka pozostają, o czym mogą przekonać się m.in. byli ministrowie skarbu przez wiele lat udawadniający swą niewinność w sądach.