Kryterium ceny, czyli nóż w plecy drogowym „robotom publicznym”

A miało być tak pięknie, bo szansa była jedyna i niepowtarzalna. Po upadku komuny wygłodniały inwestycji infrastrukturalnych kraj, wspomagany zastrzykiem gotówki z Unii Europejskiej, miał budować, przebudowywać i modernizować. Na pierwszy ogień poszła sieć drogowa.

Aktualizacja: 18.02.2017 23:51 Publikacja: 07.05.2012 06:00

Dariusz Jarosz, prezes Martis Consulting

Dariusz Jarosz, prezes Martis Consulting

Foto: Archiwum

Przyjęty kilka lat temu ambitny plan budowy autostrad i dróg ekspresowych miał pobudzić do życia lwią część gospodarki. Dopalaczem i stymulatorem wzrostu dodatkowo okazała się wygrana rywalizacja o organizację Euro 2012. Sektor budowlany oprócz autostra- dowych kontraktów niejako przy okazji wchłonął umowy na wykonawstwo wartych grube miliardy czterech stadionów, w tym jednego narodowego. Gorączka budowlana ogarnęła cały kraj. Wygrywane przetargi podkręcały giełdowe kursy całego sektora notowanego na GPW. Akcjonariusze zacierali ręce, analitycy prześcigali się w wydawaniu rekomendacji „kupuj". Wszyscy obliczali przyszłe profity i liczyli, że dzięki wielkiemu budowaniu firmy?średnie awansują na duże,?a duże na koncerny o europejskim znaczeniu. Co dzisiaj mamy?

Stadiony mamy, drogi i autostrady w jakiejś części też mamy i mamy duże grono firm, które albo zbankrutowały, albo bronią się przed plajtą, albo wymagają gruntownej restrukturyzacji związanej głównie z redukcją zadłużenia. Mamy też gwałtownie przecenione akcje firm budowlanych, których akcjonariusze dostają palpitacji serca, licząc straty.

Jeszcze nie tak dawno jeden z prezesów giełdowych holdingów twierdził, że to w dużej mierze od instytucji państwa zależy, czy wykorzystamy szansę związaną z modernizacją infrastruktury, natomiast kontrakty „państwowe" powinny być traktowane jako pewnego rodzaju roboty publiczne, które z jednej strony pozwolą wyeliminować bezrobocie, a z drugiej godziwie zarobić wykonawcom i podwykonawcom. Ci ostatni mieli oczywiście zwiększyć swój potencjał, zapewniając nowe miejsca pracy, gwarantując przychody podatkowe do budżet, u uodporniając się przy okazji na zagraniczną konkurencję.

Przy okazji powstał dylemat, czy państwo polskie powinno protekcjonistycznie podejść do rodzimych firm i traktować je w specjalny sposób, czy też o wszystkim powinien decydować wolny rynek, czyli najniższa cena. Wybrano wariant drugi, w mojej ocenie najgorszy. Wygrywający przetargi przy  minimalnie założonych marżach albo liczyli na cud, albo na szczęście związane z ewentualną obniżką kosztów materiałów i transportu. Czy mieli inne wyjście? Nie. Presja otoczenia była bowiem zbyt duża. Prezes spółki niewygrywającej przetargów był albo nieudacznikiem, albo osobą postrzeganą jako panicznie bojąca się ryzyka. Rozsądek mówił jedno, a presja otoczenia, akcjonariusze i główni właściciele drugie. Doszło do tego, że chwalono chińskie konsorcjum za wygranie przetargu przy cenie rażąco niskiej, tłumacząc, że muszą zapłacić „frycowe" za wejście na rynek europejski i dzięki temu zaoszczędzimy, bo wybudują nam autostradę za półdarmo. Nie wybudowali i nie zapłacili. Wszyscy zapomnieli o powiedzeniu, że biednego nie powinno być stać na kupowanie tanich marnych jakościowo ubrań, bo w droższych, ale lepszych dłużej pochodzą.

Wniosek z dotychczasowych doświadczeń jest jeden. Kryterium ceny jako jedyne, które jest brane pod uwagę przy rozstrzyganiu znaczących przetargów jest nie do przyjęcia, bo system ten rykoszetem rujnuje polską gospodarkę i polskich przedsiębiorców. Obrońcy „najniższej ceny" przede wszystkim wskazują na zalety tej metody związane z brakiem możliwości „ustawiania" przetargów i podejrzeń o działania korupcyjne. I trudno im się dziwić, obserwując radosne harce prokuratury, która przy pomocy CBA wchodzi o 5 rano do mieszkań i spektakularnie zatrzymuje podejrzanych. Później już w mniej spektakularny sposób wiele spraw jest umarzanych. Niesmak i obawa przed podejmowaniem ryzyka pozostają, o czym mogą przekonać się m.in. byli ministrowie skarbu przez wiele lat udawadniający swą niewinność w sądach.

O ile kryterium wyłącznie najniższej ceny w przypadków dostawców prostych jak drut wyrobów może się bronić, o tyle stosowanie jej w skomplikowanych specyfikacjach, gdzie mogą się pojawić zupełnie niezależne od wykonawcy czynniki ryzyka związane np. z ukształtowaniem terenu czy wadami projektowymi, jest pozbawione racjonalnego uzasadnienia, chyba że takim uzasadnieniem jest wyłącznie drenaż przedsiębiorców. Problem ten nadal będzie narastać, bo kolejnymi „szansami" dla rodzimego biznesu są wielkie inwestycje w energetyce oraz dopiero rozpędzająca się modernizacja szlaków kolejowych. Jeśli nie zostaną zmodyfikowane kryteria wyboru najlepszych ofert, to za parę lat będziemy mieć podobną sytuację jak w budownictwie drogowym, a każde wygranie przetargu przez spółkę giełdową będzie się kończyć nie wzrostem, ale spadkiem kursu akcji.

PS. Podobno historia autentyczna. Jedna ze spółek giełdowych przegrała nie tak dawno przetarg na dostawę rur dla dużego koncernu. Kryteria były dwa: cena i bardzo krótki termin dostawy. Ponieważ firma była producentem rur, przygotowała ofertę z minimalną marżą oraz zobowiązała się wyprodukować towar na czas. Wybrano niższą cenowo ofertę małej firmy, zajmującej się pośrednictwem. Jak to możliwe? Okazało się, że rury już są przywiezione ze Wschodu do Polski. Ich cena mogła być niższa pod jednym warunkiem – nie zapłacono za nie cła, czyli przemycono.

Felietony
Dekodowanie Omnibusa
Felietony
Tether – uznany stablecoin czy dolar cienia podziemnego świata finansowego?
Felietony
Edukacja i nauka – czy to jedyne dziedziny pracy nowoczesnego uniwersytetu?
Felietony
Szalona zmienność na rynkach finansowych
Felietony
Oprócz błękitnego nieba trochę wiosennego hejtu
Felietony
Omnibus = chaos