Wystarczyło „przycisnąć" Angelę Merkel, rzucić ją (jak określiły to niemieckie media) na kolana i proszę bardzo, wszystkie problemy strefy euro zostały rozwiązane. Czy tak jest w rzeczywistości? Z co najmniej dwóch powodów można mieć co do tego poważne wątpliwości.
Pierwsze kwestia dotyczy samego porozumienia. Otóż czytając je, trudno oprzeć się wrażeniu, że jest sformułowane w taki sposób, że: i) po pierwsze nie ma pewności, że przedstawione w nim rozwiązania zostaną kiedykolwiek zrealizowane (w tym kontekście warto chociażby wspomnieć o rozbieżności czasowej pomiędzy natychmiastowymi potrzebami hiszpańskich banków a co najmniej kilkumiesięcznym okresem potrzebnym do tego, aby proponowane w porozumieniu rozwiązania wprowadzić w życie, co powoduje, że pomoc dla banków wcale nie musi się odbywać na nowych zasadach), ii) po drugie skala podjętych działań jest wyolbrzymiana (np. ogłoszone działania w celu wspierania wzrostu obejmują w dużej mierze to, co już wcześniej zostało zadeklarowane, a częściowo nawet wdrożone), iii) po trzecie wreszcie większość działań to nadal nic innego jak przyzwolenie na dalsze długi, czyli po raz kolejny mamy do czynienia z rozwiązywaniem problemu zadłużenia poprzez dalsze zadłużanie się.
Druga kwestia wydaje się nawet bardziej istotna od pierwszej. Dotyczy ona zmiany układu sił w strefie euro i tego, co ta zmiana może oznaczać. W tym miejscu trzeba cofnąć się o krok i odwołać do szerszego kontekstu wydarzeń. Otóż w walce o przetrwanie w obecnym kształcie strefa euro ma do zgrania ostatnią kartę. Tą kartą jest wzięcie wspólnej odpowiedzialności za długi publiczne i sektor bankowy wszystkich krajów strefy; doprowadzenie do sytuacji, że nie będzie się już więcej patrzyć na długi i problemy Grecji, Hiszpanii czy Portugalii, ale na łączną sytuację całego obszaru wspólnej waluty. W tym kierunku zmierzają ostatnie propozycje utworzenia unii fiskalnej i bankowej. Warto jednak zauważyć, że nie ma żadnej gwarancji, że ta ostatnia karta okaże się jokerem. W rzeczywistości może się okazać zwykłą blotką i wówczas rozpad strefy będzie nieuchronny. To, która z tych opcji się zmaterializuje, zależy od tego, jak silna będzie tworzona federacja. Do tej pory Niemcy (często wspierane przez Francję) starały się, aby ustępstwom (a mówiąc wprost – finansowej pomocy) na rzecz Południa towarzyszyły reformy adresujące strukturalne słabości (korupcja, nieefektywna administracja, brak liberalizacji usług itd.) tych krajów i tym samym tworzące mocne podstawy pod przyszłą federację. Wygląda jednak na to, że Niemcy wpadły we własnoręcznie zbudowaną pułapkę. Otóż bowiem im więcej pomocy udzielają Południu, tym większa siła przetargowa tego ostatniego (rosną bowiem ewentualne straty Niemiec w przypadku rozpadu strefy euro), co stało się szczególnie widoczne, gdy Niemcy utraciły ważnego sojusznika w postaci Francji.
Wydaje się, że to właśnie Niemcom najbardziej zależało na tym, by – jeśli już ma powstać – europejska federacja miała silne podstawy i mogła liczyć się w globalnym układzie sił. Do tego ostatniego potrzeba było jednak podejmować czasami twarde i trudne decyzje, choć trzeba zauważyć, że nie wszystko, co forsowały Niemcy, miało logiczne uzasadnienie. Obecnie wraz ze wzrostem siły przetargowej Południa priorytetem może stać się stworzenie namiastki federacji, której podstawową funkcją będzie zapewnienie tańszego finansowania krajom przeżywającym problemy. W tym kontekście euforyczną reakcję rynków można interpretować w ten sposób, że strefa euro jest dziś bliżej uruchomienia pras drukarskich. A cóż może być bardziej atrakcyjnego (na krótka metę) dla rynków niż kreacja pieniądza prowadząca do inflacji aktywów?
W przedstawionym powyżej kontekście wyniki szczytu wydają się mieć wydźwięk mało optymistyczny. W bazowym scenariuszu oznaczają one pójście strefy w kierunku namiastki federacji, która pozostanie z bagażem istotnych problemów strukturalnych, a jedyne, co zapewni – przynajmniej na jakiś czas – to to, że oszczędności prywatne generowane w strefie będą transferowane (poprzez sektor finansowy) do sektora publicznego po to, by ten mógł nadal się zadłużać. Taki scenariusz oznacza wypychanie inwestycji prywatnych, słaby wzrost strefy (ok. 0,5–1,0 proc. średniorocznie) i marginalizację Europy w świecie.