Na takim oto tle odmalowano, w sensie dosłownym, wizję kilkunastoprocentowych zysków z inwestycji w nie wiadomo co i nie wiadomo u kogo.
Wiele osób musiało zainwestować do tej quasi-przechowalni złota, skoro wydano tyle pieniędzy na reklamy o zasięgu daleko przekraczającym widok z ulicy, którą przejeżdżam. Jeszcze niedawno można nią było dojechać na lotnisko, z którego startowały samoloty przebojowego przewoźnika. Samoloty opłacone ze środków pozyskanych w przechowalni...
Często jestem pytany przez znajomych o inwestowanie. Pracuję przecież w takiej instytucji, że muszę wiedzieć, co w trawie piszczy. Gdy zaczynam opowiadać o giełdzie, słyszę tylko jedno słowo: „ryzykowne". I wtedy zastanawiam?się, na czym polega ta obawa przed ryzykiem na giełdzie, skoro ciągle i na nowo powstają takie firmy, które bez zbędnego wysiłku potrafią wmówić kilkanaście procent „bez ryzyka".
Inwestowanie na giełdzie niesie za sobą ryzyko. Wiemy to od ponad stu lat i jak na razie potrafimy z tym żyć. Wzrosty i spadki zdarzają się w każdej finansowej dziedzinie życia, lecz przynajmniej w przypadku giełdy przewidywalne jest to, że po spadkach są wzrosty, a po wzrostach spadki. Można stracić, inwestując w jedną spółkę, lecz rzadko się traci, inwestując w giełdę. Jeśli już, to procenty, a nie całość.
Kryzys trwa. Jest nerwowo. Można się bać. Można być ostrożnym. Ale skąd bierze się tylu ryzykantów, którzy zamiast pomyśleć o cywilizowanej i nadzorowanej instytucji z tradycjami, zanoszą pieniądze do firmy założonej przez faceta skazanego kiedyś przez sąd i obiecującego zyski z przechowalni. Z przechowalni, do której od początku miał wszystkie kluczyki.