Druga połowa roku na rynkach upływa pod znakiem nadziei. Zaczęło się od banków centralnych, doszły lepsze dane z USA i nadzieja na poprawę sytuacji w Chinach. Rynki ewidentnie preferują pozytywne informacje, a widać też, że ostatnich kilka lat zmęczyło światowych przywódców. Podejmowane przez nich działania sprawiają wrażenie, jakby chcieli przede wszystkim dotrwać do końca roku z nadzieją, że problemy po drodze rozwiążą się same.

Dla europejskich liderów odkładanie problemów na później i działanie na zasadzie wiadra wody nie jest zasadniczo niczym nowym. Różnica polega na tym, że tym razem dzieje się to przy cichej aprobacie rynków, które wcześniej szybko stawiały polityków pod ścianą. Problem dotyczy zarówno Grecji, jak i Hiszpanii. W tym pierwszym przypadku mamy do czynienia z klasyczną dobrą miną do złej gry. Nikomu specjalnie nie spieszy się do dawania Grecji kolejnych miliardów euro, ale wszyscy zdają sobie sprawę, że konflikt z Grekami teraz mógłby oznaczać kolejne trzęsienie ziemi, a tego przecież nikt nie chce. Dlatego też w imię wyższych celów klepie się premiera Hellady po plecach i o ile MFW nie powie zdecydowanego „nie", kolebka starożytności zostanie utrzymana na kroplówce do przyszłego roku z dość naiwną nadzieją, że może wtedy będzie lepiej. W przypadku Hiszpanii mamy komplikacje polityczne i ekonomiczne. EBC nakreślił dla Hiszpanów niezły plan, ale ze względów czysto politycznych premier Rajoy mu się opiera. Co więcej, poprawność polityczna nakazuje Hiszpanom (pod presją płatników netto strefy euro) podejmować nieracjonalny plan reform, o czym miałem okazję pisać w poprzednim felietonie. Będzie to najprawdopodobniej oznaczać, że Hiszpania nie tylko pozostanie w recesji, ale także nie wywiąże się z zobowiązań dotyczących redukcji deficytu. Słaba gospodarka będzie bowiem dawać mniej wpływów do budżetu. Tego problemu rynki na razie jednak nie chcą widzieć, koncentrując się na pozytywnych efektach ewentualnej interwencji EBC.

W Stanach Zjednoczonych wyzwaniem jest tzw. klif fiskalny. Jeśli prawo nie zostanie zmienione na czas, to przyszły rok przyniesie zacieśnienie polityki fiskalnej wynikające z automatycznych cięć wydatków i wygaśnięcia ulg podatkowych w skali niemal 4 proc. rocznego PKB. Świadomość problemu jest duża, ale perspektywa wyborów prezydenckich oznacza, że temat jest odkładany na ostatnią chwilę. Rynek wychodzi jednak z założenia, że politycy na pewno coś wymyślą, bo przecież nie pozwolą, aby gospodarka otrzymała tak silny cios. Rzeczywiście prawdopodobnie tak się stanie, jednak przykład limitu zadłużenia z wakacji ubiegłego roku powinien stanowić przypomnienie, że po drodze może wydarzyć się wiele rzeczy. Wtedy była to utrata przez USA najwyższego ratingu od S&P i załamanie na rynkach akcji.

Sytuacja gospodarcza w Chinach jest w coraz mniejszym stopniu traktowana jako zagrożenie. W III kwartale tempo wzrostu po raz kolejny spowolniło, ale lepsze dane miesięczne za wrzesień oraz obiecane działania stymulacyjne chińskich władz sprawiają, że na rynku panuje przeświadczenie, iż Chiny nadal będą wspierać globalny wzrost gospodarczy. Nawet jeśli tak będzie, odbędzie się to kosztem długoterminowych perspektyw tamtejszej gospodarki. Potrzeba zmiany struktury jest powszechnie znana i również chińscy politycy mówią o niej otwarcie od kilku lat. Jednak w 2009 roku w obliczu spowolnienia stymulowali oni inwestycje, zaprzeczając długoterminowym celom. Podobne rozwiązania na nieco mniejszą skalę wybierane są teraz, co już widać po danych z rynku nieruchomości. Oznacza to wyższy wzrost teraz i większe ryzyko twardego lądowania w przyszłości.

Misterny plan odsuwania niewygodnych tematów przy cichej akceptacji inwestorów może sprawić, że koniec roku na rynkach będzie względnie spokojny, a więcej dziać się będzie w roku przyszłym. Pytanie, czy nikt nie wychyli się przed szereg?