Jeszcze jakiś czas temu tak bym to ujął. Teraz wolę raczej użyć sformułowania „nie do końca prawdziwą". Od razu zastrzegę, że w żadnym razie nie mam na myśli kwestii związanych z niepodległym bytem państwowym, choć oczywiście funkcjonowanie w ramach Unii Europejskiej wiąże się z ograniczeniem suwerenności. Tyle, że akcesja do Wspólnoty ma charakter dobrowolny, zaś integracja przynosi wiele korzyści. Moje zastrzeżenia dotyczą raczej kierunku, w którym rozwija się doktryna ekonomiczna stosowana przez władze unijne.
U podstaw Unii leżą otwarty rynek, wolne przepływy kapitału i pracy oraz swobodna wymiana handlowa. Dotyczące tych kwestii zapisy znalazły poczesne miejsce w traktatach rzymskich powołujących do życia Europejską Wspólnotę Gospodarczą w 1957 r. Zdarzały się wpadki, w rodzaju osławionych „prostych bananów", jednak dopiero ostatni kryzys, rozpoczęty w 2008 r., wprowadził poważne zgrzyty do mechanizmu europejskiej współpracy gospodarczej. Mam na myśli rosnący poziom regulacji. Jest to oczywiście reakcja na zawirowania, jakie pojawiły się w systemach finansowych krajów Unii Europejskiej. Zwłaszcza konieczność ratowania banków przed kosztownym bankructwem stała się motywem do zwiększenia nadzoru nad instytucjami finansowymi. Nie jest to zresztą zjawisko charakterystyczne dla UE. Z podobnymi procesami mamy do czynienia także w Stanach Zjednoczonych. Ogromne kwoty wyłożone z pieniędzy podatników dały asumpt do domagania się większej kontroli ze strony państwa. Dyskusja, kto odpowiada za kryzys: lekkomyślne banki czy też może zbyt niskie stopy procentowe, trwa. Jest to dyskusja pryncypialna, wykuwa się bowiem nowa doktryna dotycząca podstaw ekonomii, czyli skuteczności rynku jako mechanizmu samoregulującego.
Dość powszechne problemy finansowe banków i zbawcza rola rządów mogły i wbiły wszelkiej maści urzędników w dumę i przekonanie o własnej wyższości nad „niewidzialną ręką rynku". Nie trzeba jednak było długo czekać, aby w problemy finansowe popadły same państwa i to te zaliczane do potęg gospodarczych. Okazało się, że także państwa podlegają weryfikacji rynku, jeśli chodzi o wiarygodność kredytową. Ze wszystkich stron zaczęły się rozlegać oburzone głosy polityków, wskazujące winnych tego oburzającego stanu rzeczy. W dość naturalny sposób wyłoniono winnych „paniki", która zmusiła rządy do płacenia premii za ryzyko inwestorom. Okazały się być nimi agencje ratingowe.
Podobno kiedyś niektórzy monarchowie ścinali głowy posłańcom przynoszącym złe wieści. Ponieważ ekspertyzy prawne wykazały, że w XXI wieku już nie można tego robić, politycy w Unii Europejskiej postanowili działać dwutorowo. Cel jest oczywiście ten sam co w przypadku dekapitacji: uciszenie niewygodnego głosu. Środki są jednak daleko bardziej cywilizowane. Pierwszy sposób wybrali Włosi, składając pozwy sądowe przeciwko pracownikom dwóch agencji ratingowych. W uzasadnieniu napisali ponoć, że to owo obniżenie ratingu winne jest gwałtownemu skokowi rentowności obligacji tego kraju i działa w interesie spekulantów i międzynarodowej finansjery. Pozew został złożony w lokalnym, włoskim sądzie i dotyczy siedmiu pracowników S&P i dwóch Fitch Ratings. Jakimś cudem agencja Moody's uciekła spod prokuratorskiego ostrza.
Drugi sposób na agencje jest znacznie bardziej pracochłonny, za to przyniesie długofalowe rezultaty. Zostały one objęte nadzorem ESMA (European Securities and Markets Authority) od grudnia 2010 r., za który oczywiście płacą. Komisja Europejska przygotowuje teraz szereg regulacji dotyczących sposobu funkcjonowania agencji. Jest ich wiele, ale chciałbym wskazać tylko na dwie, szczególnie kuriozalne. Pierwsza dotyczy zmniejszenia znaczenia ratingów wydawanych przez agencje w regulacjach prawnych Unii. Zdaniem urzędników z Brukseli, rynek bowiem za bardzo polega na ratingach. To samo przewiduje zresztą amerykańska ustawa Dodda-Franka. Czyli mamy taką sytuację, że przez wiele lat urzędnicy w celu stworzenia lepszego systemu finansowego pracowicie wpisywali agencje ratingowe (nierzadko z nazwy) z aktów prawnych. Miało to na celu zwiększenie bezpieczeństwa systemów finansowych i ochronę inwestora. W polskim prawie agencje zostały na przykład wpisane do ustawy o funduszach emerytalnych. Teraz ci sami urzędnicy, kierując się tym samym motywem, będą równie pracowicie usuwać z aktów prawnych agencje ratingowe. Podnosi się argumenty, że proces oceny wiarygodności kredytowej jest nietransparentny, rating uznaniowy, zaś fakt płacenia przez ocenianego prowadzi do licznych patologii. Ciekawe, że przed 2008 r. urzędnicy tego nie wiedzieli. Powstaje pytanie, czego nie wiedzą teraz, przygotowując nowe regulacje.