Bardzo mi przykro, ale nie mam dobrych wiadomości dla zwolenników zmiany, która jakoby musi nastąpić w Polsce. Jest to liczna grupa, na tyle liczna, że była w stanie przewrócić do góry nogami porządek polityczny, na dobry początek doprowadzając do zmiany prezydenta. Ten szeroki front rozciąga się od komunistycznej lewicy do trącącej faszyzmem głębokiej prawicy, nie omijając po drodze nawet liberałów gospodarczych. Lejtmotywem tego ponadpartyjnego ruchu, obok odsunięcia od koryta tych, którzy za długo tam tkwią (i, jak rozumiem, zastąpienia ich kimś innym, ale tego zapewne w programach „antysystemowców" nie przeczytamy), jest doprowadzenie do wzrostu wynagrodzeń, tak aby zbliżone były do poziomu zachodnioeuropejskiego.
Jak wskazują propagatorzy odnowy, w Polsce tempo wzrostu wynagrodzeń jest niższe niż tempo wzrostu gospodarczego. Tłumaczy to, dlaczego mimo świetnych wskaźników makroekonomicznych wielu Polaków żyje znacznie poniżej standardu, który powinien z tych wskaźników wynikać. Za dysproporcję w PKB i wynagrodzeniach, zdaniem dążących do zmiany, odpowiadać ma ukształtowany w Polsce model wzrostu oparty na niskich kosztach pracy. Gdy się podnosi, jest to nic innego, jak zapewnienie konkurencyjności za pomocą wyzysku. Jego składowymi są umowy śmieciowe, nagminne łamanie praw pracowniczych i marginalizacja związków zawodowych. Na marginesie warto zauważyć, że poddanie pod narodowy dyskurs koncepcji modelu opartego na niskich płacach było znakomitym posunięciem ze strony opozycji. Lament nad zrujnowaną gospodarką kraju, w którym już nic się nie produkuje, trafiał tylko do osób wyjątkowo sfrustrowanych i niezbyt spostrzegawczych. Dla większości tworzył dysonans poznawczy, który nie pozwalał przyjąć wizji kraju w zgliszczach do wiadomości. „Model niskich płac" natomiast wyjaśnia wiele. Nie ma tu sprzeczności ze stanem faktycznym, co więcej, jest zgodny z intuicją i zgadza się z obserwacjami większości obywateli. Dodatkowo jest nie do zakwestionowania przez twardych zwolenników PO, którzy mogli do woli wyśmiewać „Polskę w ruinie". Wynagrodzenia są w Polsce niższe, niż wynikałoby to z poziomu PKB na głowę mieszkańca. Jest to fakt, z faktami się zaś nie dyskutuje.
Niestety, choć poprawnie zidentyfikowano zjawisko, które sprawia, że mimo szybkiego (jak na tę część świata i jak na te czasy) wzrostu gospodarczego tak wielu Polaków pozostaje niezadowolonych, nie udało mi się trafić na sensowne wyjaśnienie, dlaczego taka dysproporcja występuje. Mówi się dużo o śmieciówkach, „dzikim kapitalizmie" i szalejącym bezrobociu. Abstrahując od emocji, w Polsce rzeczywiście nagminne jest stosowanie wątpliwych moralnie i krótkowzrocznych biznesowo praktyk wobec zatrudnionych, bezrobocie jest zaś istotnie wysokie. Ale dlaczego tak się dzieje? Co poszło nie tak po 1989 roku? Bo śmieciówki to także skutek, nie przyczyna. Od czasu do czasu pojawiają się wyjaśnienia, które wyciągnięto wprost z segregatora z teoriami spiskowymi i których nie zamierzam tu propagować, choć niektóre są naprawdę zabawne. Jakaś przyczyna jednak istnieje i mamy ją tuż przed nosem.
Ekonomiści bardzo lubią uproszczenia, najchętniej w postaci sformalizowanych modeli, które stwarzają iluzję, że ekonomia jest nauką ścisłą, co uprawiającym ją znacznie poprawia humory. Nie ulega jednak wątpliwości, że pewne zjawiska dużo łatwiej objaśniać na prostych przykładach. Załóżmy więc, że chcemy wykopać dół i mamy 10 łopat. Ale do pracy zgłosiło się 11 osób. Jest oczywiste, że jako posiadacze łopat mamy silną pozycję w negocjacjach z ich potencjalnymi operatorami. Wynagrodzenie pracowników zostanie ustalone zapewne na minimalnym możliwym poziomie, a i tak jedna osoba zostanie bez pracy. Opisany powyżej obrazek to właśnie Polska, łopaty to zasób kapitału, a kopacze to zasób siły roboczej, czyli czynniki produkcji. W naszym kraju mamy obfitość pracy i brak kapitału. W rezultacie wynagrodzenie pracy jest niskie, a kapitału wysokie. To niskie wynagrodzenie to właśnie płace, które nie nadążają za wzrostem gospodarczym. Taki jest pierwotny powód tego, że w Polsce ukształtował się model oparty na taniej pracy.
Dla poparcia tej tezy garść liczb. Majątek gospodarstw domowych jest niezłym estymatorem kapitału, jaki znajduje się w danej gospodarce, w końcu to one są ostatecznym właścicielem środków zdeponowanych w bankach czy akcji spółek. Posługując się danymi z „Global Wealth Databook 2014" Credit Suisse i z Międzynarodowego Funduszu Walutowego, można porównać, jak wygląda PKB na głowę w relacji do wartości majątku. W Niemczech PKB per capita w 2014 r. stanowił 330 proc. tego samego wskaźnika liczonego dla Polski. Ale majątek na głowę stanowił w Niemczech aż 760 proc. tej wartości dla Polski. Dla USA było to odpowiednio 380 proc. i 1250 proc., dla Wielkiej Brytanii zaś 320 proc. i 1055 proc. Dysproporcje są ogromne. W praktyce oznacza to, że na każdego zatrudnionego przypada w krajach rozwiniętych od 7 do 12 razy więcej kapitału niż w Polsce. Skoro tak, to oczywiste jest, że praca w Polsce musi być znacznie tańsza niż w tamtych krajach. O relacji cen obu czynników pracy – warto o tym pamiętać – nie decyduje PKB na głowę, czyli strumień, ale właśnie majątek, czyli zasób. Notabene uwagę zwraca różnica między majątkiem na głowę w Niemczech i USA. Doskonale widać, na terenie którego kraju toczyły się w ostatnim stuleciu wojny.