Ostatnie lata były wyjątkowo nudne. Z punktu widzenia przeciętnego konsumenta wyglądały strasznie.
Nic nie rosło – wszystko stało w miejscu, więc zgodnie z tradycyjnym podejściem do rzeczywistości można było nawet powiedzieć, że się cofało. Większość odczuwała swoisty dyskomfort z takiej „stabilizacji" i podświadomie wyczekiwała zmiany. Dlaczego?
Inflacja rzadko pojawia się wyłącznie po jednej stronie rynku. Najczęściej presja poprzedzająca jej wystąpienie narasta z obu stron – pracownicy wyczekują podwyżek, a sprzedawcy czy producenci okazji do zmiany cenników. Nikt nie lubi zarabiać latami tyle samo, bo przecież to pokazuje dosadnie, że nie „pnie się do góry", nie „awansuje" i nie „rozwija się". A i żaden podmiot gospodarczy nie jest zadowolony, gdy mu nie rosną obroty czy przychody nominalne, bo to znaczy, że rynku nie zdobywa.
Wielu ekonomistów twierdzi, że w lekkiej inflacji gospodarka rozwija się lepiej. Pewnie mają rację, bo zakładając, że każdemu co roku przyrasta – i dochodów, i obrotów – tyle, ile wynika z inflacji, nie będziemy się zastanawiać, czy przyrasta nam realnie. Słupki do góry więc i samopoczucie lepsze. A samopoczucie uczestników rynku jest ważniejsze niż chłodna ocena wskaźników.
Chcieliśmy, więc mamy. Ceny zaczynają się piąć w górę. Na razie dość wybiórczo, bo punktowo, zyskuje przemysł jajczarsko-drobiarski lub przetwórstwa masła, ale jest szansa, że inflacja zagości w naszych przyzwyczajeniach na stałe. Raz uruchomiony mechanizm trudno jest zatrzymać, a jeśli i ekonomiści potwierdzą, że mamy z tego same korzyści, politycy ogłoszą, że o takie wzrosty właśnie chodzi, to i reszta konsumentów uwierzy.