Tydzień temu przedstawiłem statystyki dotyczące polskiego rynku kapitałowego i w zależności od potrzeb mogliśmy się cieszyć rozwojem (dynamiczny wzrost kapitalizacji, obrotów i indeksów) lub martwić „zwojem" (spadek liczby notowanych spółek, odpływ kapitału od emitentów do inwestorów). Wszystko to jednak zostało przedstawione na podstawie benchmarku wewnętrznego, porównane do wcześniejszych odczytów, nie zaś do rynków zagranicznych. Dziś pora zrelatywizować te dane perspektywą międzynarodową.
Jakoś tak wyszło, że określamy się mianem rynku „średniego", co chyba wykracza poza granice eufemizmu. Wprawdzie rzeczywiście są rynki mniejsze, ale – jak wynika z danych FESE na koniec roku 2017 – udział kapitalizacji GPW w kapitalizacji giełd Europy kontynentalnej wynosi zaledwie 1,7 proc. Jeśli weźmiemy pod uwagę też grupę giełdy londyńskiej, to udział ten spadnie do 1,1 proc. A jeśli chcielibyśmy sprawdzić nasze znaczenie w świecie, to udział ten staje się mikroskopijny.
Większość notowanych w Warszawie podmiotów bardziej wyczerpuje definicję startupu niż spółki giełdowej. Tylko połowa emitentów ma wartość przekraczającą 10 mln euro (315 na rynku regulowanym i 48 na NewConnect), 115 przekracza 100 mln euro, a zaledwie 34 przekracza 1 mld euro. Dla kontekstu – prowadzone obecnie w ramach UE prace nad zmianą definicji małego i średniego przedsiębiorstwa proponują pułap wartości na poziomie... 1 mld euro kapitalizacji właśnie.
Warto zatem jasno zaznaczyć, że nie jesteśmy rynkiem średnim, tylko małym, a z perspektywy globalnej nawet rynkiem bardzo małym. Ten wstęp nie jest po to, żeby komuś popsuć humor, tylko żeby jasno przedstawić realia i do tych realiów dostosować działania i koszty. Aspiracyjnie kiedyś mogliśmy marzyć o wielkim rynku wspieranym podażą z prywatyzacji i popytem z OFE, ale to się skończyło i w takim natężeniu już nie wróci.
Jednym z poruszanych z pełną powagą kierunków rozwoju warszawskiej giełdy było stworzenie sieci giełd środkowoeuropejskich. Ale jeśli odłożymy na bok emocje i mocarstwowe ambicje, to z czysto biznesowego punktu widzenia nie ma sensu łączyć kilku małych giełd, aby w rezultacie powstała jedna mała giełda. Gdybyśmy nawet byli w stanie przejąć wszystkie giełdy mniejsze od nas, tj.: Cypr, Maltę, Bukareszt, Budapeszt, Pragę, Ateny, Wiedeń, Luksemburg i giełdę irlandzką, to łącznie mielibyśmy 4 proc. kapitalizacji giełd europejskich. Czyli wciąż istotnie mniej niż giełda hiszpańska, przy jednoczesnych kosztach ponoszonych przez 10 różnych podmiotów.