Rząd aż tryska pomysłami podatkowymi takimi jak obniżka PIT, które skutkują dużymi konsekwencjami finansowymi dla budżetu państwa. Mają one wspólny mianownik: zjednanie sobie jak najwięcej wyborców. Z tego wynika, że inwestorzy giełdowi są na peryferiach zainteresowań polityków, bo o podatku Belki cisza.
Przez wiele lat, kiedy w debacie publicznej pojawiał się pomysł zniesienia, zmniejszenia lub powiązania z długoterminowymi inwestycjami podatku od zysków kapitałowych, zwolennicy status quo podnosili argument, że są to pieniądze potrzebne dla budżetu państwa i nie można tak nieodpowiedzialnie ograniczać jego wpływów. Teraz ta argumentacja zbankrutowała i to w dość spektakularny sposób. Otóż od października ma zostać obniżona stawka podatku PIT z 18 do 17 proc., co w gorącym okresie wyborczym można odczytać jako działania motywowane czystą polityką. Okazuje się, że obniżenie wpływów państwo może sobie spokojnie zafundować, i to całkiem pokaźne, bo obniżka PIT łącznie z podwyższeniem kosztów uzyskania przychodów ma kosztować blisko 10 mld zł rocznie. Co więcej, można takie kosztowne zmiany zaaplikować nawet w trakcie trwania roku podatkowego. I świat się nie zawali. Tak przynajmniej wynika z deklaracji politycznych i wyliczeń resortu finansów.
I tu dochodzimy do sprawy podatku Belki. Otóż wpływy z tego tytułu wynoszą z grubsza trzy miliardy złotych rocznie, a więc jest to kwota, która zdecydowanie blednie nie tylko przy kosztach najnowszego pomysłu podatkowego rządu, ale także przy pomyśle wprowadzenia na stałe 13. emerytury (ok. 10 mld zł rocznie), nie mówiąc już o 500+ na pierwsze dziecko (ok. 20 mld zł rocznie). Porównując te kwoty, widać gołym okiem, że jeśli chodzi o podatek Belki, to spokojnie można by go całkowicie znieść. Tymczasem nikt z politycznych decydentów o zniesieniu podatku Belki, a przynajmniej powiązaniu jego wysokości z długoterminowym inwestowaniem na giełdzie, nawet nie wspomina. Trzeba więc sobie zadać pytanie: o co chodzi? Ano chodzi o kalkulację polityczną, czyli to, jakim grupom wyborców warto się przypodobać idącymi w dziesiątki miliardów złotych transferami socjalnymi albo obniżkami podatków. To walka o głosy finansowana pieniędzmi budżetu. Do tego można ją nawet liberalnie(!) uzasadniać, bo kto jak kto, ale to przecież liberałowie powinni obniżać podatki.
Tymczasem z inwestorami giełdowymi po prostu nikt się politycznie nie liczy. Było tak za rządów PO–PSL, kiedy okrojono OFE, jest i za rządów PiS. Bardzo łatwo to zrozumieć. Po pierwsze, to grupa jednak nieliczna: mamy co prawda nadal ok. 1,2 mln rachunków inwestycyjnych, ale PIT-38 płaci już zdecydowanie mniej, czyli inwestorzy giełdowi są mało aktywni. Po drugie, nigdy nie mieli i nie będą mieli możliwości wywierania presji na rządzących, jak np. górnicy czy rolnicy. Nie przyjadą do Warszawy, nie będą palić opon ani demonstrować, blokując centrum. Zatem skoro są tak słabi, to politycy nie widzą potrzeby wykonania wobec nich żadnego poważnego gestu podatkowego, aby ich do siebie przekonać. Bo na pewno nie jest to propozycja ze strategii rozwoju rynku kapitałowego, aby obniżyć podatek od dywidendy z 19 do 9 proc. jako „nagrodę" za inwestycję o horyzoncie aż 36 miesięcy.
Jednak nikt nie przejmuje się wyborcami-inwestorami, skoro przy urnach jest ich na tyle mało, że stanowią grupę pomijalną w politycznych zabiegach podatkowych, aby powalczyć o ich poparcie. A przecież zniesienie podatku Belki lub rozsądne powiązanie go z inwestowaniem długoterminowym mogłoby przynieść pożyteczne skutki nie tylko dla giełdy, ale także całej gospodarki. Gdyby więcej kapitału pojawiło się na rynku, to wzrosłyby wyceny spółek, pojawiliby się chętni do sprzedawania nowych emisji akcji, z których wpływy kierowane byłyby na prywatne inwestycje, które przecież tak bardzo kuleją. Podatkowe zmobilizowanie prywatnych inwestorów do przesunięcia części kapitału zalegającego na lokatach bankowych doprowadziłoby do zwiększenia finansowania gospodarki przez rynek kapitałowy, a w szczególności innowacyjnych spółek, na których podobno tak wszystkim politykom zależy.