Pesymizmowi ekonomicznego celebryty nieodmiennie towarzyszyły zwyżki na Wall Street, a optymizmowi zniżki. Dobór jego cytatów na potrzeby ilustracji był z pewnością tendencyjny i złośliwy, ale mimo to z jej przekazem trudno się nie zgodzić: jeśli przestrogi i zalecenia nowojorskiego ekonomisty mają jakąś wartość, to raczej jako kontrariańskie wskaźniki.
Mimo to Roubini nadal cieszy się statusem „proroka kryzysu", gwarantującym mu zaproszenia na prelekcje i niesłabnący popyt na książki oraz usługi jego firmy analitycznej. Jak widać prawda, jakoby kryzysy były czasem żniw dla tych, którzy je przewidzieli, odnosi się nie tylko do inwestorów, którzy – jak John Paulson czy Nicholas Taleb – w odpowiednim momencie „obstawili" przecenę odpowiednich aktywów. Może nawet Roubiniemu dyskontowanie kryzysu przyszło łatwiej, bo wystarczyła mu reputacja profety, której zasadności mało kto docieka, a profetyzm wspomnianych inwestorów zweryfikował rynek.
Karierę wykładowcy Uniwersytetu Nowojorskiego łatwo byłoby zrozumieć, gdyby przyjąć, że kryzys wywołał u uczestników życia gospodarczego głód jego wyjaśnień i remediów. Tak chyba jednak nie jest, skoro wielu innych ekonomistów, którzy autentycznie bili na alarm na kilka lat przed kryzysem nie cieszy się niemal żadnym posłuchem. Taki jest m.in. przypadek Richarda Duncana, który już w 2003 r. w „The Dollar Crisis" tłumaczył, dlaczego system papierowego pieniądza, który zrodził się po zerwaniu przez USA powiązania dolara ze złotem na przełomie lat 60. i 70. XX w., zmierza ku implozji. Główny ekonomista singapurskiej firmy inwestycyjnej BlackhorseAsset Management nie bryluje w mediach, ale o tym, co ma dziś do powiedzenia, można się dowiedzieć z jego najnowszej książki „The New Depression". Nie jest to pokrzepiający przekaz. Tytułowa depresja nie odnosi się do trwających zawirowań gospodarczych, tylko do ich potencjalnego finału.
Prosperity matką depresji
Analizując przyczyny kryzysu, Duncan konsekwentnie trzyma się narracji z „The Dollar Crisis". Jak tłumaczy, całkowite zerwanie powiązania walut z kruszcami było równoznaczne z odrzuceniem ograniczeń wzrostu podaży papierowego pieniądza. Choć jego wartość była od tamtej chwili czysto umowna, wciąż umożliwiał on kreację kredytu w systemie bankowym, którego podaż także w efekcie lawinowo rosła. Tym bardziej że stopniowo spadał poziom rezerw obowiązkowych banków. Przykładowo, o ile w 1945 r. 12 proc. aktywów amerykańskich banków miało pokrycie w gotówce i rezerwach w banku centralnym, o tyle w 2007 r. było to już zaledwie 0,6 proc. Nie był to wyłącznie efekt zmieniających się regulacji, ale też innowacji finansowych. Po prostu banki swoje aktywa w coraz większym stopniu finansowały emisją rozmaitych papierów dłużnych, a nie depozytami, które wymagają wyższych zabezpieczeń.
Te dwa elementy, zdaniem Duncana, same przez się nie mogłyby spowodować wzrostu podaży kredytu w USA z około 1–2 bln USD pod koniec lat 60. do 50 bln USD w 2007 r., czyli z około 150 proc. do 340 proc. PKB. Potrzebna była jeszcze trzecia siła: globalna nierównowaga finansowa, która też nie mogłaby się zrodzić przed rozpadem systemu dewizowo-złotego z Bretton Woods. Zmuszał on bowiem kraje do utrzymywania zrównoważonego rachunku finansowego (salda inwestycji zagranicznych). Tymczasem od 1983 r. USA rok po roku miały na tym rachunku nadwyżkę. Był to efekt strumienia kapitału, jaki płynął na amerykańskie rynki z państw, które miały dodatnie saldo w handlu z USA, w ostatnich latach głównie z Chin. Teoretycznie, dolarowe wpływy z tytułu eksportu kraje te powinny wymieniać na własne waluty, ale to powodowałoby ich aprecjację i zanik nadwyżki handlowej, którą kraje te obrały za motor wzrostu. Rządy odkupowały więc dolary od eksporterów za dodrukowane pieniądze i reinwestowały je w USA, głównie w obligacje i inne instrumenty dłużne, napędzając tam podaż kredytu. A kredyt pozwalał Amerykanom coraz mniej produkować, a coraz więcej importować, utrwalając nierównowagę finansową.