Przypuszczam, że po tym, jak z jednego z najlepszych rynków świata pod koniec ubiegłego roku staliśmy się ponownie jednym z najgorszych, wiara polskich inwestorów w rychłe przebicie przez WIG szczytu z 2007 roku wyparowała dość szybko. W poszukiwaniu utraconego optymizmu należało jak zwykle udać się za ocean, gdzie wszystko wydaje się „najlepsze i największe". Wiara tamtejszych inwestorów w trwałość rynku byka wydawała się niezachwiana w pierwszej połowie lutego, czemu w zupełnie bezpretensjonalny sposób dał wyraz kanadyjski tygodnik ogólnospołeczny, umieszczając na okładce krótki acz wymowny przekaz: KUPUJ!. Dokładnie dzień później amerykańskie indeksy zanotowały najwyższy poziom w tym roku, który po krótkiej przerwie został pokonany w minionym tygodniu.
Wcześniej jednak na rynki powróciła nerwowość. Wzrost zmienności, która od pewnego czasu przestała już niepokoić inwestorów, był stosunkowo gwałtowny i przebiegał w dwóch częściach. Pierwsza odsłona związana była ze spekulacjami na temat możliwości szybszego niż do tej pory oczekiwano zakończenia polityki drukowania pieniądza przez Fed. Zdanie przedstawione przez niektórych członków amerykańskiej Rezerwy Federalnej zostało później złagodzone przez samego prezesa Bena Bernanke, który bronił swojej polityki dostarczania nieograniczonej płynności do systemu finansowego. Moim zdaniem, biorąc pod uwagę zachowanie się inflacji i trendy w cenach surowców, nie ma w tym roku ryzyka zmiany polityki luzowania ilościowego. Dlatego potencjalnego zagrożenia dla kontynuacji nieprzerwanych zwyżek na amerykańskim rynku akcji nie upatrywałbym w zamieszaniu wokół polityki Fed. Bardziej niepokojące wydają się zbyt wygórowane oczekiwania co do poprawy wyników finansowych przez spółki notowane na wielu światowych parkietach. Prognozy dotyczące generowanych w kolejnych kwartałach bieżącego roku zysków zdają się rozmijać z możliwościami realnej gospodarki, której w dalszym ciągu bliżej jest do stagnacji niż rozkwitu. Zgadzam się, że rynki dyskontują obecnie poprawę w drugiej połowie roku. Zgadzam się również, że taka poprawa nastąpi. Obawiam się jednak, że jej skala jest przez wielu inwestorów przeceniana. Tym samym oczekiwany przez nich wyraźny przyrost zysków w stosunku do minionego roku jest, moim zdaniem, przejawem zbyt dużego optymizmu. Jak daleko sięgam pamięcią, za każdym razem po minięciu koniunkturalnego dołka analitycy używali kształtu litery U lub L do zobrazowania oczekiwanego przez nich sposobu wychodzenia z ówczesnych ekonomicznych tarapatów. Okazywało się, że realna gospodarka zdecydowanie preferuje kształt litery V, być może ze względu na oczywiste konotacje z angielskim słowem oznaczającym zwycięstwo. Tym razem może być inaczej. Tak jak faza spowolnienia gospodarczego w ostatnich kilkunastu miesiącach nie była gwałtowna i głęboka, tak wyjście z obecnej stagnacji może przebiegać mniej spektakularnie – zbliżyć się kształtem do litery „u" pisanej dodatkowo małą czcionką.
Nawet nawrót niepokojów związanych z sytuacją krajów południa Europy, czyli drugi powód do wzrostu ryzyka inwestycyjnego w ostatnich dniach lutego, nie budzi moich obaw w takim stopniu, jak skala potencjalnego rozczarowania w stosunku do wzrostu przychodów i marż generowanych przez firmy zarówno w USA, jak i w Europie.
Rynek akcji dostraja się do rzeczywistości gospodarczej
Co prawda, problemy z zadłużeniem, budżetem, bezrobociem i napięciami społecznymi w takich krajach jak Hiszpania czy Włochy w dalszym ciągu będą atakować inwestorów, ale wydaje mi się, że z coraz mniejszą skutecznością. Przez trzy lata ciągłego zarażania „greckim wirusem", inwestorzy zdążyli się już w dużej mierze uodpornić i na kolejne dawki będą reagować zdecydowanie słabiej. Dlatego właśnie lutowe tąpnięcie indeksów we Włoszech czy w Hiszpanii niemieccy i francuscy inwestorzy przyjęli co prawda dość nerwowym, ale jedynie wzruszeniem ramion.
To właśnie ta nerwowość i zmienność głównych indeksów w drugiej połowie miesiąca, a nie ich nominalne spadki, spowodowała, że pozytywny sentyment z początku lutego szybko wyparował. Można powiedzieć, że inwestorzy najedli się jedynie strachu. Choć w Polsce i na niektórych innych rynkach wschodzących był to dość kosztowny „posiłek".