Strefa euro źle rozłożyła koszty walki z kryzysem

David G. Mayes, profesor finansów i dyrektor Instytutu Europejskiego na Uniwersytecie w Auckland.

Aktualizacja: 11.02.2017 00:43 Publikacja: 21.07.2013 00:11

David G. Mayes, profesor finansów i dyrektor Instytutu Europejskiego na Uniwersytecie w Auckland

David G. Mayes, profesor finansów i dyrektor Instytutu Europejskiego na Uniwersytecie w Auckland

Foto: Archiwum

Po ostatnim posiedzeniu EBC Mario Draghi oświadczył, że stopy procentowe w strefie euro jeszcze długo pozostaną na dzisiejszym lub nawet niższym poziomie. Nadal jednak wielu ekonomistów uważa, że polityka pieniężna w eurolandzie jest zbyt restrykcyjna. Pan też jest tego zdania?

Tę opinię zdaje się wspierać to, że w ostatnich miesiącach banki komercyjne stopniowo zwracają EBC pieniądze, które pożyczyły w ramach LTRO (dwie aukcje trzyletnich pożyczek pod zastaw aktywów, które EBC przeprowadził w grudniu 2011 r. i w lutym 2012 r.). To sprawia, że aktywa EBC maleją, co można traktować jako zaostrzenie polityki pieniężnej. Ale według mnie to niewłaściwe spojrzenie. EBC zwiększył płynność w sektorze finansowym, bo banki miały kłopoty. Jeśli te kłopoty minęły, płynność może maleć bez wpływu na gospodarkę. Jeśli zaś chodzi o stopy procentowe, to wydaje mi się, że EBC wciąż analizuje, czy ich dalsze obniżanie ma sens.

Abstrahując od LTRO, wydaje się, że EBC faktycznie był w ostatnich latach mniej agresywny i kreatywny niż np. Fed. Gdy w tym świetle porówna się koniunkturę w USA i w strefie euro, nietrudno dojść do wniosku, że EBC niedostatecznie dużo zrobił.

To, że Fed czy Bank Anglii były bardziej agresywne niż EBC, wynika w dużej mierze z tego, że USA i Wielka Brytania miały poważniejsze problemy niż strefa euro. I właśnie dlatego, że Fed był tak agresywny, dziś musi myśleć o normalizacji polityki pieniężnej, co mocno niepokoi inwestorów. Tymczasem EBC może kontynuować dotychczasowy kurs. Jest to zgodne ze strategią EBC, który od początku stara się prowadzić płynną politykę pieniężną, bez gwałtownych zwrotów i dużych wahań stóp procentowych.

Ale celem EBC jest utrzymywanie inflacji nieco poniżej 2 proc., tymczasem jest ona dziś sporo niższa i nic nie wskazuje na to, aby miała wzrosnąć.

Zgodnie z unijnymi traktatami EBC jest zobowiązany do dbania o stabilność cen, ale to sam EBC interpretuje, co to oznacza. Przez stabilność cen rozumie inflację w średnim horyzoncie czasowym bliską celu inflacyjnego, ustalonego na 2 proc. Gdyby zamiast tego dążył do utrzymania poziomu cen zgodnego ze średnią inflacją sięgającą 2 proc., to pewnie musiałby poluzować politykę pieniężną nieco bardziej – bo inflacja musiałaby przejściowo być wyższa niż 2 proc., aby dojść do pożądanego poziomu. Ale to oznaczałoby też, że gdyby ten cel został zrealizowany, musiałby politykę zaostrzyć. Miałby więc nieco mniejszą swobodę niż dziś.

Nie brak ekonomistów, którzy uważają, że nawet dziś swoboda EBC jest za mała. Pojawiają się propozycje, aby zmienić mandat EBC, żeby nie ograniczał się do dbania o stabilność cen, ale też np. o poziom zatrudnienia. Albo żeby, abstrahując od traktatów, podbił inflację powyżej 2 proc., co miałoby pomóc zadłużonym krajom eurolandu.

W takich rozważaniach trzeba zachować ostrożność. Gdyby nie traktaty określające zadania EBC, to przypuszczalnie polityką pieniężną w strefie euro sterowałby dla swoich korzyści najsilniejszy kraj, czyli Niemcy. A wtedy nie byłaby ona zapewne luźniejsza niż obecnie. Poza tym sterowanie inflacją wcale nie jest łatwe. Na przykład Fed dał do zrozumienia, że w pewnym momencie w przyszłości inflacja będzie nieco powyżej optymalnej, bo wcześniej przez jakiś czas była poniżej optimum. Taki komunikat miał zachęcić konsumentów i firmy do większych wydatków, zanim w przyszłości będzie drożej. Choć według mnie pomysł był dobry, wcale wydatków mocno nie podbił. Wygląda więc na to, że banki centralne zapowiadające wyższą inflację nie brzmią zbyt wiarygodnie. Może byłoby inaczej, gdyby poparły te groźby agresywnymi działaniami, ale wówczas narażałyby się na ryzyko, że inflacja będzie znacznie wyższa, niż sobie życzą.

Poczucie, że banki centralne nie mogą już wiele zdziałać, najwyraźniej przesunęło ciężar walki z dekoniunkturą na politykę fiskalną. Dziś nawet Komisja Europejska i MFW zalecają rządom, aby nie przesadzały z oszczędzaniem. Zgadza się pan z tym, zwłaszcza w odniesieniu do Europy?

Europa jako całość z pewnością może prowadzić nieco bardziej ekspansywną politykę fiskalną. Ale nie jest prawdą, że kraje z południa eurolandu mogą sobie pozwolić na zwłokę w cięciu deficytów. Utrzymując duże deficyty, wysłałyby sygnał, że nie spłacą swoich długów. Inną kwestią jest, że dla niektórych państw restrukturyzacja zadłużenia byłaby pewnie najbardziej sensownym rozwiązaniem. Bo choć nie mogą anulować swoich problemów fiskalnych, mogą jakoś rozłożyć ich koszty: między podatników, posiadaczy obligacji i inne kraje. Na razie ciężar spada głównie na podatników.

Rozumiem, że przesunięcie ciężaru na inne rządy oznaczałoby m.in., że kraje o lepszej kondycji fiskalnej zwiększyłyby wydatki, aby pobudzić gospodarkę w całej Europie?

Tak. Problem polega na tym, że strefa euro nie jest unią fiskalną. W ramach jednego państwa, gdy w jakimś mieście dojdzie do katastrofy, mieszkańcy innych miast idą mu z pomocą. Wszyscy to akceptują. Ale w Europie ten mechanizm działa w niewielkim stopniu, ogranicza się w zasadzie do budżetu UE, który na dodatek w dużej mierze jest wydawany zgodnie z rachunkiem politycznym, a nie ekonomicznym.

Wydatki publiczne państw eurolandu, nawet tych w dobrej kondycji, ogranicza pakt fiskalny, który wszedł w życie z początkiem tego roku. Dlatego część ekonomistów, m.in. Joseph Stiglitz, twierdzi, że ten pakt był zbyteczny, tym bardziej że według niego strefa euro nie znalazła się w kryzysie z powodu nieroztropnej polityki fiskalnej.

Dla mnie jest jasne, że niektóre kraje prowadziły nieroztropną politykę fiskalną, do czego się zresztą przyznały. Pytanie brzmi, co z tym zrobić. Rozwiązań jest kilka, ale niezależnie od nich musi istnieć mechanizm, który zagwarantuje, że rządy będą miały długoterminową strategię porządkowania finansów publicznych. To właśnie ma na celu pakt fiskalny i dlatego według mnie był dobrym pomysłem. Za jego mankament uważam to, że nie przewiduje żadnych korzyści dla państw, które prowadzą roztropną politykę fiskalną. Na przykład Finlandia w latach przed kryzysem znacząco obniżyła dług publiczny, aby mieć bufor bezpieczeństwa w razie szoku fiskalnego. W nagrodę za to musiała podczas tego kryzysu udzielić pomocy krajom, które nie były tak przewidujące, a nawet Irlandii, która sama na siebie sprowadziła problemy, decydując się na ratowanie banków pieniędzmi podatników, choć nie musiała tego robić.

UE przyjęła już pakt fiskalny, teraz pracuje nad unią bankową. Co jeszcze powinna zrobić, aby zażegnać kryzys?

Z politycznego punktu widzenia Europa robi wszystko, co może, to jednak nie znaczy, że robi wszystko, co należy zrobić. Na najważniejszej płaszczyźnie – fiskalnej – europejscy politycy nie mogą niestety zrobić dużego kroku w żadnym kierunku. Nie mogą ani nałożyć większych ciężarów na zdrowe kraje, ani pospieszyć państw, które mają kłopoty, aby szybciej naprawiały finanse publiczne. Z kolei unia bankowa to rozsądny projekt, ale nie rozwiązuje bieżących problemów. Ma jedynie sprawić, że system bankowy będzie w przyszłości bardziej stabilny. Bankom, które dziś mają kłopoty, niewiele pomoże.

Z początkiem lipca Chorwacja została 28. członkiem UE. Czy rozszerzanie UE w sytuacji, gdy jej duża część – tzn. strefa euro – jest w kryzysie, to dobry pomysł?

Nie ma żadnych dobrych powodów, aby UE się nie rozrastała. Powiększanie strefy wolnego handlu i wspólnych standardów, znoszenie rozmaitych barier gospodarczych z pewnością przyniosą Europie korzyści. Zresztą, nawet strefa euro wciąż przyjmuje nowych członków. W przypadku małych państw, utrzymujących sztywny kurs waluty wobec euro, takich jak kraje bałtyckie, chęć przystąpienia do eurolandu pomimo jego kłopotów jest zrozumiała. Te państwa tak zorganizowały swoje gospodarki, aby dobrze funkcjonowały bez własnej waluty. Rachunek w przypadku Polski jest zupełnie inny. Polska może wybierać.

[email protected]

CV

David G. Mayes jest profesorem finansów i dyrektorem Instytutu Europejskiego na Uniwersytecie w Auckland. Z nowozelandzką uczelnią związany jest od 2007 r., wcześniej wykładał głównie na uniwersytetach w Europie. Zajmuje się m.in. polityką pieniężną, bankowością, finansami międzynarodowymi oraz integracją europejską. Pełnił funkcje doradcze w wielu bankach centralnych i instytucjach międzynarodowych, m.in. Banku Finlandii, Banku Rezerw Nowej Zelandii i EBC. W czerwcu br. był gościem Europejskiego Kongresu Finansowego w Sopocie.

Analizy rynkowe
Spółki z potencjałem do portfela na 2025 rok. Na kogo stawiają analitycy?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Analizy rynkowe
Prześwietlamy transakcje insiderów. Co widać między wierszami?
Analizy rynkowe
Co czeka WIG w 2025 roku? Co najmniej stabilizacja, ale raczej wzrosty
Analizy rynkowe
Marże giełdowych prymusów w górę
Materiał Promocyjny
Cyfrowe narzędzia to podstawa działań przedsiębiorstwa, które chce być konkurencyjne
Analizy rynkowe
Tydzień na rynkach: Rajd św. Mikołaja i bitcoina
Analizy rynkowe
S&P 500 po dwóch bardzo udanych latach – co dalej?