Była to mocna odpowiedź hossy na próbę zmiany dotychczasowego trendu wzrostowego podjętej przez rynek w trakcie sierpniowego tąpnięcia, które również było najbardziej znaczącym (bolesnym dla inwestorów) wydarzeniem od 2011 r. Bezpośrednią przyczyną tak dynamicznych wzrostów wcale nie była nagła poprawa słabnącej chińskiej gospodarki, której kondycja stała się przedmiotem obaw inwestorów i punktem zapalnym sierpniowego krachu. Choć brak prawdziwej dewaluacji juana można traktować jako pozytywną niespodziankę, to obraz chińskiej gospodarki się nie zmienił.
Sygnały z banków centralnych
Globalna świadomość inwestorów skupiła się dla odmiany na sygnałach dochodzących z Fed i EBC, a nie na wydarzeniach w „dalekiej" Azji. Najpierw nastroje inwestorów podbudowały sugestie przedstawicieli amerykańskiego banku centralnego o możliwym odłożeniu na bliżej nieokreślony czas rozpoczęcia procesu podwyżek stóp procentowych. Będące reakcją na te zapowiedzi osłabienie dolara oraz chwila oddechu na surowcach i rynkach wschodzących wystarczyły, by awersja do ryzyka zaczęła zanikać. Kolejnym przełomem okazały się słowa prezesa EBC, który zapowiedział możliwość zwiększenia programu luzowania ilościowego i kontynuowania obniżek stóp procentowych. Jeśli celem Mario Draghiego było osłabienie euro z wykorzystaniem mechanizmu słownej interwencji, to jego działanie zakończyło się pełnym sukcesem. Wspólnotowa waluta gwałtownie straciła na wartości, rozbudzając nadzieje inwestorów na powtórzenie europejskiej hossy z pierwszego kwartału.
Pod koniec minionego miesiąca zarówno szefowie Fed, jak i EBC zaczęli tonować wcześniejsze oświadczenia. Tuż po posiedzeniu amerykańskiego banku centralnego wyceniane przez rynek prawdopodobieństwo podwyżek stóp jeszcze w grudniu wzrosło do ponad 50 proc. Najmocniej podkreślana medialnie przesłanka do wzrostów rynku akcji w USA okazała się tym samym mało realna. Nie spowodowało to bynajmniej panicznego odwrotu inwestorów, którzy zgodnie z hasłem „raz zdobytej władzy nie oddamy nigdy" utrzymali wywalczone pozycje na indeksach. Wsparciem dla akcjonariuszy amerykańskich firm były publikowane wyniki finansowe, które w przypadku wielu czołowych spółek okazały się istotnie lepsze od oczekiwań. Dzięki wynikom Appla, Microsoftu, Amazona czy Alphabetu (Google) indeks Nasdaq100 ustanowił nowy rekord w zaledwie dwa miesiące po sierpniowym krachu. Dla sporej liczby zarządzających z Wall Street tempo i skala tego odbicia musiały być sporym zaskoczeniem, gdyż do dziś odsetek rynkowych niedźwiedzi pozostaje dwukrotnie większy niż na początku sierpnia, choć indeksy akcji powróciły do punktu wyjścia.
Jeszcze większe zdziwienie wywołałby zapewne dalszy wzrost indeksów giełdowych, bez żadnego przystanku. Sam byłbym zaskoczony takim rozwojem wypadków. Co innego nokautujący cios wymierzony przez hossę rodzącej się bessie, a co innego kolejna fala trendu wzrostowego. W tym ostatnim przypadku przydałyby się jakieś mocne fundamenty wspierające wyraźne pobicie dotychczasowego maksimum, z którym S&P500 zmagał się bezskutecznie przez pierwsze osiem miesięcy roku. Co mogłoby stać się takim punktem przełomowym, skoro na brak podwyżek stóp raczej nie ma co dalej liczyć? Moim zdaniem powinien to być jednoznaczny sygnał, że przemysł i inwestycje podążają w ślad za usługami i konsumpcją. Od dwóch–trzech kwartałów praktycznie na całym świecie mamy do czynienia z dość specyficzną sytuacją. Spadająca dynamika produkcji przemysłowej, oscylujące wokół 50 punktów wskaźniki PMI w przemyśle oraz słabnący przyrost nakładów kapitałowych występują zarówno w Chinach, jak i w USA oraz Europie. Jednocześnie w tych samych krajach konsumpcja (będąca głównym czynnikiem wzrostu PKB) i wskaźniki PMI dla sektora usług wskazują raczej na siłę niż słabość gospodarek. Ten rozdźwięk jest szczególnie widoczny w USA, gdzie konsumpcja stanowi dominującą część gospodarki i ma największy wpływ na jej dynamikę w ostatnim roku.
Najwięcej emocji wśród inwestorów wzbudza jednak sytuacja w przemyśle oraz poziom inwestycji, czyli składniki o bardzo cyklicznej naturze, których słabość zazwyczaj zapowiadała nadejście recesji. Niestety, większość wskaźników mierzących inwestycje w środki trwałe w USA rośnie tylko nieznacznie lub wręcz spada. Czy już trzeba bić na alarm? Niekoniecznie. Po pierwsze, inwestycje w budownictwie mieszkaniowym, czyli sektorze będącym w poprzedniej dekadzie zarzewiem recesji, mają się doskonale. Po drugie, największe spadki dotyczą nakładów kapitałowych w sektorach cierpiących z powodu przeciągającej się deflacji cen surowców (łupki, węgiel, metale, żywność).