Szesnaście miesięcy po koronakrachu chyba nikt z obserwatorów rynków finansowych nie ma wątpliwości co do tego, jak kluczowe dla inwestorów znaczenie mają działania banków centralnych, z amerykańską Rezerwą Federalną na czele. Zresztą wpływ polityki monetarnej nie ogranicza się do tych ostatnich kilkunastu miesięcy, lecz jest zjawiskiem ponadczasowym. Nieraz już sygnały płynące z analizy działań banków centralnych przynosiły w ostatecznym rozrachunku trafne wnioski inwestycyjne, zarówno pozytywne (jak ostatnio), jak i negatywne. Właśnie z tego względu warto regularnie aktualizować diagnozę dotyczącą punktu, w jakim jest swoisty cykl monetarny na świecie. Początek II półrocza to dobry moment, by pokusić się o odświeżenie tematu.
Na współczesną politykę monetarną składają się dwa zasadnicze elementy: (a) stopy procentowe, (b) wielkość bilansu banku centralnego modyfikowana za pomocą głównie skupu obligacji (QE).
Podczas koronakrachu Fed pod wodzą Jerome'a Powella (a w ślad za nim inne banki centralne) wytoczył najcięższe działa ze swojego arsenału – drastycznie obciął stopy procentowe, niemal do zera, oraz uruchomił „nieograniczony" skup obligacji (QE), który rozmiarami przewyższył poprzednie rundy luzowania ilościowego.
Wtedy mocno argumentowaliśmy, że taka mikstura ultraluźnej polityki pieniężnej powinna uratować rynki i gospodarki przed scenariuszem na wzór wielkiej recesji lat 30., którym powszechnie wówczas straszono. I tak też się stało, przy wsparciu polityki fiskalnej (dołek krachu na Wall Street miał miejsce dokładnie w dniu ogłoszenia „limitless QE").