Panie profesorze, jak w środowisku akademickim postrzegana jest analiza techniczna? Bo zdaje się, że jeszcze do niedawna bardziej kojarzono ją z wróżeniem z fusów. Czy coś się zmieniło?
Ja staram się ten obraz zmienić. Od momentu, gdy zrobiłem na SGH doktorat z analiz technicznej, systematycznie włączam ten przedmiot do programu nauczania. Wcześniej było miejsce tylko na analizę fundamentalną, wykładaną w ramach analizy finansowej. Teraz można na uczelni poznać już obydwa podejścia. Pamiętam jak pracowałem na zachodzie i tam zawodowi inwestorzy patrzyli zarówno na technikę, jak i na fundamenty. U nas natomiast część osób z pogardą wypowiadała się o analizie technicznej i co istotne, do dziś utrzymuje się taki nieformalny podział – jedni eksperci deklarują się jako technicy, inni jako fundamentaliści. Ja uważam, że trzeba te podejścia łączyć. Osobiście nie kupię żadnych akcji, nie widząc wcześniej wykresu. Nawet jeśli dostanę rekomendację najlepszego biura maklerskiego w Polsce.
Nie ma pan wrażenia, że analiza techniczna jest trochę stereotypowo postrzegana, tzn. sprowadza się ją tylko do szukania kilku formacji na wykresach? Tymczasem wachlarz narzędzi jest ogromny.
Wydaje mi się, że w Polsce głównie patrzy się na świece japońskie, oscylatory techniczne oraz formacje. A faktycznie dostępnych metod jest niezliczona ilość i zachęcam wszystkich do poszukiwania tych swoich ulubionych. To jest trochę jak z wyborem samochodu – jedni lubią Fiata inni Forda. Każdy powinien przetestować różne narzędzia i wybrać te, które najlepiej mu odpowiadają, dzięki którym najlepiej czuje rynek. I od razu zaznaczam, że nie jest to łatwa praca. Często wymaga to spędzenia wielu godzin z wykresami i programami do AT. Ale tylko tak można poznać zachowanie i specyfikę danego wskaźnika. Co istotne – nigdy nie znajdziemy narzędzia, które jest uniwersalne. Ale jeśli dobrze go poznamy, to łatwiej będzie nam go modyfikować, by dopasować go do zmiennego rynku. Zalecam też by trzymać się podejścia "keep it simple" – im prościej, tym lepiej.