Wielka obligacyjna wyprzedaż

Rynki akcji starały się jak mogły, ale jednak to dokonania obligacji przykuwają dziś największą uwagę i przyprawiają o prawdziwy ból głowy. Takich strat jak w ostatnich kilku miesiącach inwestorzy na globalnym rynku obligacji nie doświadczali od czterech dekad.

Aktualizacja: 24.04.2022 09:41 Publikacja: 24.04.2022 08:13

Wielka obligacyjna wyprzedaż

Foto: Bloomberg

W Stanach Zjednoczonych był to jeden z najsłabszych kwartałów dla długu skarbowego od wojny secesyjnej. W obliczu nagłej przemiany z „gołębi" w „jastrzębie" przedstawicieli najważniejszych banków centralnych, inwestorzy na rynkach obligacji stracili głównego sprzymierzeńca. Nawet wojna w Ukrainie, zamiast rozbudzić pęd ku obligacjom, jedynie pogorszyła sprawę, dolewając oliwy do inflacyjnego ognia. Stagflacja powinna wyhamować trend wzrostu rentowności, ale obawiam się, że tylko recesja może go definitywnie odwrócić.

Choć ceny amerykańskich obligacji skarbowych spadają już od sierpnia 2020 roku, to dopiero w tym roku proces ten wyraźnie przyśpieszył. Do połowy kwietnia indeks papierów skarbowych w USA spadł już o 8 proc., przebijając nawet dokonania indeksu S&P 500 (-7,5 proc. z dywidendami). Licząc od początku 2021 roku, wskaźnik obligacji stracił już ponad 10 proc. (w Polsce ponad 16 proc.), podczas gdy w tym samym czasie S&P 500 zyskał 19 proc. (WIG z dywidendami wzrósł o prawie 8 proc.). Z tak znaczącymi i długotrwałymi spadkami obligacji na świecie nie mieliśmy do czynienia od lat 70. XX wieku. Trzeba jednak przyznać, że skala przeceny na rynkach papierów dłużnych jest wprost proporcjonalna do ich wcześniejszych niezwykłych dokonań, do których zdążyliśmy się już co prawda przyzwyczaić, ale które kilka lat temu wzbudzały sporo emocji.

Zapowiedź recesji?

Jeszcze trzy, cztery lata temu co trzecia obligacja skarbowa na świecie (i co dziesiąta korporacyjna) była notowana z ujemną rentownością. Dziś nie ma już przedsiębiorstw, którym inwestorzy skłonni byliby dopłacać za przywilej pożyczania im własnych środków. Wartość wszystkich papierów dłużnych notowanych na światowych rynkach z ujemną rentownością spadła w ciągu ostatnich dwóch lat z ponad 18 do niecałych 3 bilionów dolarów. Słynne 100-letnie obligacje rządu Austrii, wyemitowane po raz pierwszy w 2017 roku (z rentownością 2,1 proc.), zrobiły taką furorę wśród inwestorów, że podczas ich kolejnej emisji w 2019 roku (z ceną przekraczającą 150 proc. nominału – rentowność 1,1 proc.) popyt czterokrotnie przewyższał podaż. Choć wydaje się to nieprawdopodobne, to jak się okazało była to niesamowita okazja inwestycyjna, ponieważ do końca 2021 roku cena tych obligacji wzrosła do 230 proc. nominału. Inwestorzy kupujący austriackie papiery po takiej cenie godzili się na roczny nominalny zarobek w wysokości jedynie 0,4 proc. przez niemal 100 kolejnych lat. Dziś, zaledwie 15 miesięcy później, po 55-proc. przecenie, cena zbliża się do punktu wyjścia, czyli do nominału, a „gwarantowany" zarobek to 2 proc. przez kolejne 95 lat.

Wygląda na to, że budowana powoli, ale systematycznie (przez co mniej rzucająca się w oczy) bańka spekulacyjna na rynku obligacji, od kilkunastu miesięcy pęka na naszych oczach, zostawiając sporą wyrwę w portfelach inwestorów. Wyrwę, która choć bolesna dziś, stanowi jednocześnie solidny fundament pod przyszłe stopy zwrotu. Powrót do normalności na rynku długu, za którą trudno uznać widoczne jeszcze całkiem niedawno ujemne rentowności, może jeszcze trochę potrwać i co istotne może mieć też konsekwencje dla innych aktywów, jak i dla światowej gospodarki.

W przeciwieństwie do pierwszej fali wzrostu rentowności długoterminowych obligacji, jaka miał miejsce w początkowych miesiącach ubiegłego roku, tegoroczna przecena globalnego długu skarbowego objęła całą krzywą, a szczególnie papiery o dwu-, trzyletnim terminie do wykupu. To na nich skupiły się wszelkie obawy inwestorów, zarówno co do stopnia zacieśnienia polityki monetarnej, jak i skali wzrostu inflacji w najbliższych kwartałach. W rezultacie nastąpiło przyśpieszenie procesu wypłaszczania krzywej dochodowości, czy to w USA, czy w Wielkiej Brytanii, czy w Polsce. Na początku kwietnia świat wstrzymał oddech, gdy nastąpiła krótkotrwała inwersja amerykańskiej krzywej rentowności, szczególnie w jej najbardziej tradycyjnej odsłonie (dziesięcioletnie vs dwuletnie obligacje). Biorąc pod uwagę historyczne analogie, można to zdarzenie uznać za dość jednoznaczny sygnał zapowiadający nadejście gospodarczej recesji w USA w ciągu najbliższych kilkunastu miesięcy. I choć stratedzy z Goldman Sachs wyliczyli ostatnio prawdopodobieństwo takiej dekoniunktury na „jedynie" 35 proc. w ciągu dwóch lat, to już ich koledzy z Deutsche Banku uznali właśnie, że recesja (choć niezbyt głęboka) w 2023 roku jest praktycznie nieunikniona. Zgodnie z wynikami kwietniowej ankiety Bank of America, największy odsetek zarządzających funduszami to właśnie globalną recesję traktuje dziś jako najważniejszy potencjalny czynnik ryzyka.

Czy odwrócenie krzywej rentowności w USA (choć zaledwie przez kilka dni) rzeczywiście można uznać za świadectwo nadciągającej dekoniunktury? Daleki jestem od stosowania sformułowania „tym razem będzie inaczej", jednak muszę przyznać, że sytuacja jest wyjątkowo skomplikowana. Po pierwsze, faktem jest, że amerykańska krzywa dochodowości w jej podstawowej (nominalnej) stała się niemal całkowicie płaska, a nawet doświadczyła inwersji na niemal całej swojej długości, biorąc pod uwagę obligacje z terminem do wykupu od 2 do 30 lat. Po drugie, przy zastosowaniu porównania długoterminowych obligacji z bardzo krótkimi stopami procentowymi (od stopy Fed, przez rentowność trzymiesięcznych bonów, po oprocentowanie rocznych papierów) nachylenie krzywej rentowności albo dopiero zaczyna się obniżać, albo nawet rośnie, oddalając się od zjawiska inwersji. Po trzecie, próbując skorygować stopy procentowe o rzeczywistą lub implikowaną z rynku obligacji oczekiwaną inflację, czyli przy zastosowaniu realnych rentowności w krzywej dochodowości, otrzymujemy wciąż dość stromą krzywą, co teoretycznie oddala widmo nieuchronnej recesji (wykres 1). Po czwarte, dwóch doświadczonych analityków pracujących dla amerykańskiej Rezerwy Federalnej, zakwestionowało już w 2019 (podtrzymując to stanowisko w marcu br.) użyteczność wykorzystywania w celach prognostycznych tradycyjnego zestawu obligacji, dziesięcio- i dwuletnich. Według nich znacznie większy sens ma porównywanie stóp procentowych wziętych z krótkiego końca krzywej dochodowości (np. dwuletnią z trzymiesięczną). Mam co do tego pomysłu pewne wątpliwości, ale muszę przyznać, że tak liczona wersja krzywej rentowności jest dziś bardzo daleka od wygenerowania sygnału ostrzegającego przed globalną dekoniunkturą. Po piąte wreszcie, krytyka wielu ekonomistów dotycząca skuteczności sygnałów płynących z rynku obligacji bazuje na słusznej konstatacji, że ostatnia dekada z niespotykaną wcześniej polityką luzowania i zacieśniania ilościowego (a nawet kontrolą krzywej) w wykonaniu banków centralnych mogła utrudnić wyciąganie prawidłowych wniosków, posługując się wzorami czasami z bardzo odległej historii.

Uwaga na stagflację

Abstrahując od tego, czy w dzisiejszych warunkach monetarnych stosowanie nachylenia krzywej dochodowości jako narzędzia prognostycznego jest równie uprawnione, trzeba zauważyć, że istnieją dwie zasadnicze przyczyny znaczących rozbieżności w przebiegu różnych wariantów krzywych. Jednym z powodów jest ponadprzeciętna inflacja, która mocno podbiła rynkowe oczekiwania wzrostu cen w najbliższych dwóch latach (dwa razy wyżej niż średnia z dwóch ostatnich dekad), ale nie spowodowała analogicznych zmian w długoterminowej ocenie perspektyw inflacyjnych w USA (dynamika wzrostu cen przez pięć lat liczonych za pięć lat od dziś nie przekracza średniej z lat 2004–2014). Co ciekawe, ostatni raz z podobną różnicą jak dziś mieliśmy do czynienia na początku 2000 roku (wykres 2). Wtedy również nastąpiła inwersja nominalnej, ale nie realnej krzywej dochodowości, co, jak wiemy, 12 miesięcy później nie przeszkodziło w rozpoczęciu prawdziwej recesji w USA. Poza tym, gdy porównamy realne rentowności dziesięcio- i dwuletnich obligacji, ale takich, których rynek oczekuje dopiero za dwa lata (czyli eliminując obecny wystrzał inflacyjnych oczekiwań), okazuje się, że odwrócenie realnej krzywej jednak miało miejsce. Drugim powodem różnic w zachowaniu krzywych dochodowości jest mocno opóźniona reakcja Fedu na zaskakująco wysoką i uciążliwą inflację w obliczu szybko spadającego bezrobocia, przez co porównanie długoterminowych stóp procentowych z bardzo krótkoterminowymi (np. trzymiesięcznymi) pokazuje moim zdaniem obraz rzeczywistości oglądanej we wstecznym lusterku (wykres 3).

Biorąc pod uwagę wszystkie te problemy związane z jednoznacznym odczytem przesłania płynącego z odwrócenia tradycyjnej krzywej dochodowości w USA, nie traktowałbym tego wydarzenia jako dźwięku syreny alarmowej oznajmiającego rychłe nadejście nieuchronnej recesji, ale raczej jako jeden ze znaków ostrzegawczych. Obok zachowania obligacji skarbowych, można do nich zaliczyć także potencjalny wzrost oceny ryzyka niewypłacalności na długu korporacyjnym. Na razie pomimo coraz wyraźniejszej stagflacji (a nawet obaw recesyjnych) marże kredytowe na obligacjach typu high yield zadziwiają stabilnością (spadki cen tych obligacji są związane bardziej ze wzrostem stóp niż ryzyka kredytowego).

Choć moim zdaniem recesja była i wciąż jest bardzo prawdopodobnym scenariuszem na 2023 rok, to na razie powinniśmy przejmować się raczej stagflacją, która również stanowi spore wyzwanie dla inwestorów. Patrząc na ostatni wzrost rentowności dziesięcioletnich obligacji skarbowych, być może tak właśnie podchodzi to tego sam rynek długu w USA. Nie tak powinien się zachowywać rynek długu w przededniu potencjalnej recesji. Natomiast nawet jeśli jeszcze nie recesja, to panująca obecnie stagflacja powinna nieco przyhamować ten dynamiczny wzrost rentowności, biorąc pod uwagę zarówno zbliżający się prawdopodobnie moment szczytu dynamiki inflacji w USA, jak i coraz wyraźniejsze symptomy spowolnienia globalnej koniunktury globalnie.

Z jednej strony, ceny samochodów używanych w USA odnotowały już 6-proc. spadek od początku roku, a ceny najmu mieszkań rosną zdecydowanie wolniej niż w ubiegłym roku, a były to elementy mocno podbijające inflację w 2021 roku. Szybko wznosząca się baza z ubiegłego roku może też sugerować, że za chwilę tempo wzrostu cen w USA zacznie się stabilizować, ale wciąż pozostanie wysokie. Z drugiej strony, sygnały obniżenia poziomu aktywności gospodarczej zaczynają płynąć między innymi z amerykańskiego rynku transportowego (ciężarówki). Topniejący optymizm w segmencie małych firm w USA, dla których wysoka inflacja jest dziś głównym problemem, zaczyna wpływać na ograniczanie planu wzrostu zatrudnienia, a rosnące szybko zapasy w przedsiębiorstwach wpływają już na zmniejszenie nowych zamówień w przemyśle. Do tego dochodzi pandemiczne zamknięcie Szanghaju, najważniejszej pod względem gospodarczym chińskiej aglomeracji. Wpływ tego wydarzenia na globalną gospodarkę nawet trudno dziś oszacować, ale (podobnie jak agresja Rosji na Ukrainę) może ono jedynie wzmocnić zjawiska stagflacyjne.

Parkiet PLUS
Dlaczego Tesla wyraźnie odstaje od reszty wspaniałej siódemki?
Parkiet PLUS
Straszyły PRS-y, teraz straszą REIT-y
Parkiet PLUS
Cyfrowy Polsat ma przed sobą rok największych inwestycji w 5G i OZE
Parkiet PLUS
Co oznacza powrót obaw o inflację dla inwestorów z rynku obligacji
Parkiet PLUS
Gwóźdź do trumny banków Czarneckiego?
Parkiet PLUS
Sześć lat po GetBacku i wiele niewiadomych