Jeśli Monte Carlo, to myślano – sport motorowy, sławny rajd przebił się do polskiej świadomości, już to za sprawą startów Sobiesława Zasady, już to dzięki filmowi Juliana Dziedziny „Czekam w Monte Carlo" (1969), którego scenariusz kreślił m.in. red. Bohdan Tomaszewski.
Mało kto wiedział, że od 1897 roku na czerwonej mączce grali i bawili się każdej wiosny (wyłączywszy wojny światowe) najsławniejsi tenisiści epoki. Trudno było o jakąkolwiek informację zwłaszcza wtedy, gdy na początku lat 50. najlepszy polski tenisista Władysław Skonecki pozostał na Zachodzie Europy, by grać właśnie na Rivierze i, wedle ówczesnej propagandy, na kilka lat został „zdrajcą narodu" (po powrocie do kraju w 1956 roku został zrehabilitowany), choć dla zagranicznych miłośników tenisa został „postrachem wiosny" zwłaszcza wtedy, gdy dwa razy wygrał w Monte Carlo.
Znaczenie turnieju od zawsze budowała atmosfera wokół kortów, szyk gości w loży honorowej, głowy koronowane, wielcy biznesu i artyści obok siebie. Z początku ten socjalny charakter turnieju może nawet przeważał nad tenisowym. W dawnych opisach bywało więcej o tym, jacy baron, sułtan, brytyjska księżniczka lub amerykański magnat naftowy zajęli foteliki na trybunie.
Sport stał się równie ważny, gdy tenis wszedł w erę zawodową w 1968 roku i Monte Carlo zaczęło przyciągać elitę profesjonalnego tenisa. Tych sił wzajemnego przyciągania było więcej – niezbywalny prestiż i zauważalna uroda miejsca, miła możnym tego świata wolność podatkowa w pobliskim księstwie Monaco oraz możliwość bywania na licznych okazjonalnych balach, rautach i spotkaniach. Turniej zyskał sławę także z powodu zachowania tradycji balu, podczas którego wielu tenisistów przebiera się w stroje kobiece albo za rywali (!), co ma swój niezaprzeczalny urok dodatkowy.