Po ponad trzech tygodniach wyborczego odrętwienia indeks naszych największych spółek zdaje się szykować do podjęcia trzeciej próby testowania dołków leżących niewiele powyżej 2000 punktów. Do czasu powołania rządu i ujawnienia szczegółów jego programu gospodarczego trudno liczyć na przełom. Wałkowanie przez polityków dobrze już znanych, choć wciąż mało konkretnych kwestii opodatkowania banków i sieci handlowych i dodawanie nowych pomysłów ożywiania gospodarki pieniędzmi banku centralnego i obniżkami stóp procentowych najwyraźniej nadwerężyło cierpliwość inwestorów. O ile z punktu widzenia rodzimych graczy WIG20 wciąż jeszcze znajduje się w obszarze kilkuletniego trendu bocznego, o tyle spojrzenie na indeks po przeliczeniu na dolary nie pozostawia żadnych wątpliwości. Nie widać najmniejszych powodów, by zagraniczny kapitał miał się zainteresować akcjami naszych banków, spółek surowcowych czy koncernów energetycznych. Dla przykładu, w październiku kursy walorów RWE i EON zyskały po 25–30 proc. W tym czasie papiery PGE poszły w górę o 3 proc., a akcje Tauronu spadły o 9 proc.
Wyraźnie pogarsza się także sytuacja indeksu szerokiego rynku oraz wskaźnika średnich spółek, stanowiącego domenę rodzimych inwestorów. Obserwując zanikające obroty, trudno poważnie brać pod uwagę tendencję wzrostową widoczną w przypadku sWIG80. Nieudane podejście mWIG40 do poziomu 3800 punktów i szybkie cofnięcie zwieńczone dynamicznym czwartkowym spadkiem poniżej 3700 punktów zrobiło bardzo złe wrażenie. W przypadku indeksu średniaków testowanie dołków raczej nie grozi, ale pogłębienie spadkowej korekty wydaje się scenariuszem bardzo realnym. Nadal w tym segmencie będzie można szukać inwestycyjnych okazji.
Generalnie jednak wszystko wskazuje na to, że szanse na udaną końcówkę roku na warszawskim parkiecie są coraz mniejsze. Ani krajowy, ani zagraniczny kapitał nie wydaje się zainteresowany grą w ciemno. Kupno polskich akcji można będzie zacząć rozważać, gdy karty będą na stole. Na odkrycie tych o kluczowym znaczeniu trzeba będzie jeszcze poczekać. Czas i niepewność, głównie w kwestiach budżetu, podatków czy banku centralnego i polityki pieniężnej, działają na korzyść niedźwiedzi.
EBC wszystkiego nie załatwi
Choć ostatnie dni października przyniosły stabilizację notowań na głównych giełdach europejskich, miniony miesiąc mogą one zaliczyć do wyjątkowo udanych. Niemal 12-proc. zwyżka na parkiecie we Frankfurcie to wynik widziany poprzednio w 2011 r. Także w październiku. Po trwającej sześć miesięcy fali spadków odreagowanie nie jest niczym nadzwyczajnym, jednak jego dynamika robi wrażenie, tym bardziej, że problemów nie brakuje ani w samych Niemczech, ani w całej Europie. Na razie sytuację uratował Mario Draghi, ale przecież nie ma on lekarstwa na imigracyjny kryzys, którego koszty w samych Niemczech szacuje się na 16 mld euro, aferę Volkswagena, której nie kończy przekraczająca 10 proc. zwyżka kursu akcji koncernu, czy konsekwentne dążenie Katalonii do niepodległości. Prawdę mówiąc, skuteczność EBC w pobudzaniu gospodarki strefy euro także pozostawia wiele do życzenia, a prawdopodobne zwiększenie lub wydłużenie czasu trwania programu skupu obligacji niewiele może pomóc. Wrzesień przyniósł wyhamowanie dynamiki wzrostu kredytów dla europejskich firm i dalsza stymulacja monetarna może się okazać mało skuteczna. Narastają za to rynkowe skutki uboczne luzowania polityki pieniężnej w postaci ujemnej rentowności obligacji już nie tylko Niemiec i Francji, ale także Włoch. Po ponad 10 proc. w górę poszły nie tylko indeksy giełdowe we Frankfurcie i Paryżu, ale także w Atenach, Madrycie i Lizbonie.
Fed robi dobrą minę
Październikowe posiedzenie amerykańskiej rezerwy federalnej, pozornie mało istotne, wprowadziło jednak sporo zamieszania, łącząc gołębią decyzję o pozostawieniu stóp na niezmienionym poziomie z jastrzębim komunikatem, sygnalizującym duże prawdopodobieństwo podwyżki już w grudniu. Konsekwencja, z jaką Fed trzyma się takiego scenariusza, spowodowała, że rynkowe oczekiwania dotyczące grudniowego wzrostu kosztów pieniądza zwiększyły się z 35 do 48 proc. Część ekonomistów wciąż wydaje się skonsternowana, obserwując sygnały osłabienia amerykańskiej gospodarki i jednocześnie słysząc jasne deklaracje Fedu o rychłej podwyżce stóp. Nawet jeśli założyć, że przedstawiciele FOMC są przekonani o dobrej kondycji i makroekonomicznych perspektywach kraju, to dziwnie szybko zapomnieli o niedawnych obawach związanych z gospodarką globalną i rozchwianiem rynków finansowych. Światowa, a w szczególności chińska gospodarka wielkich postępów od września nie poczyniły, ale rynki rzeczywiście od kilku tygodni idą albo w górę (Frankfurt, Wall Street), albo w bok (Szanghaj, MSCI EM). Sytuacja na giełdach potrafi się jednak zmienić w jednej chwili, a zwyżki indeksów w znacznym stopniu są pochodną decyzji władz monetarnych. Kłopot sprawiają już silna zwyżka rentowności amerykańskich obligacji i dynamiczne umocnienie się dolara, a więc tendencje wywołane bezpośrednio deklaracjami Fed. O ile sięgającą prawie 2,2 proc. rentowność dziesięcioletnich papierów skarbowych można jeszcze strawić, o tyle spadający poniżej 1,1 dolara kurs euro i znajdujący się najwyżej od czerwca Dollar Index mogą mieć już całkiem wyraźnie odczuwalne konsekwencje dla gospodarki i amerykańskich firm.