Na bocznym korcie

Wiele musiało się zmienić, by wszystko zostało tak samo: tenisowe deble to dobra praca tylko dla wytrwałych.

Publikacja: 01.04.2017 17:33

Mike i Bob Bryanowie, legendy tego fachu.

Mike i Bob Bryanowie, legendy tego fachu.

Foto: Archiwum

Grają najczęściej na bocznych kortach, nie widać ich w transmisjach telewizyjnych, nie są (z rzadkimi wyjątkami) opisywani na czołówkach sportowych gazet. Zarabiają nieźle, jeśli przyjąć za punkt odniesienia pracę w supermarkecie lub na poczcie, ale w swojej branży zwykle stoją na końcu listy wypłat. Deblistki i debliści – fachowcy od tenisowej czarnej roboty.

Można oczywiście powiedzieć, że opłaca się im spokojnie grać i zarabiać w cieniu singlowych gwiazd. Są wciąż częścią wielkiej tradycji, cztery, może pięć razy do roku podczas turniejów Wielkiego Szlema i w finałach rozgrywek WTA i ATP trochę się o nich wspomina, choć bez przesady, sława długo nie trwa.

Muszą jednak godzić się na stawki wielokrotnie niższe od wypłat za single – przykłady są oczywiste, wystarczy spojrzeć choćby na podział puli nagród w ostatnim turnieju Australian Open: mistrz i mistrzyni singla dostali po 3,7 mln dol., najlepsze pary deblowe po 650 tys. do podziału, zwycięzcy miksta – utrzymywanego w świecie wielkiego tenisa już tylko w wielkoszlemowej formie przetrwalnikowej – 150,5 tys. na parę. Trochę lepiej było w pierwszej rundzie (singiel – 50 tys. dol., debel – 14,8 tys. na parę, mikst – 4,5 tys.), ale te proporcje też wiele mówią o szacunku dla wysiłku deblowego. W turniejach niższej rangi jest bardzo podobnie – średnia proporcja wypłat wobec singlistów: 1 do 8.

Niezręczne porównania

Nawet liderzy deblowych list rankingowych, choć wśród specjalistów i pewnej części publiczności są cenieni – nie mogą równać się z tymi, którzy samodzielnie pracują na swą tenisową sławę. Lider (z minionego tygodnia) Nicolas Mahut zarobił w tym roku niepełna 91 tys. dolarów, wicelider Henri Kontinen – prawie 292 tys., tyle samo co trzeci na liście John Peers. Sławni bracia Bob i Mike Bryanowie, legendy tego fachu, mają na koncie po tegorocznych meczach po 133 tys. dol. bez paru setek (przy okazji wspomnijmy o Polakach: Łukasz Kubot – prawie 130 tys., Marcin Matkowski – 72,2 tys., Mariusz Fyrstenberg – 14,8).

Niezręcznie porównywać te premie z tegorocznymi kortowymi dochodami Rogera Federera (3,983 mln dol.), Rafaela Nadala (1,684 mln), Stana Wawrinki (1,3 mln), Andy'ego Murraya (821 tys.), Dominika Thiema (750 tys.), Kei Nishikoriego (415 tys.), nawet będącego bez formy Novaka Djokovicia (387 tys.), wiedząc, że każdy z nich dodaje co miesiąc wiele więcej z kontraktów reklamowych i umów sponsorskich. To są różne finansowe i prestiżowe światy, nawet jeśli ikony debla, bliźniacy Bryanowie wygrali wspólnie kilkanaście turniejów Wielkiego Szlema, przekroczyli już dawno setkę wygranych zawodów, dali swej specjalności dumę i rekordy, także pieniężne: po 14 mln dolarów na głowę.

Przyczyny tych nierówności są powszechnie znane: każdy wie, że do singla trzeba mieć więcej zdrowia, że dłuższe, bardziej wyczerpujące i dramatyczne mecze sław muszą być i są doceniane bardziej. Organizatorzy turniejów dodają: typowy średni turniej ATP oznacza start 32 singlistów i 16 par deblowych. Każdy z grających potrzebuje hotelu, posiłków, transportu, szatni. Takie gwiazdy, jak: Roger Federer, Rafael Nadal, Novak Djoković, Andy Murray, sprzedają bilety, ale Daniel Nestor, Henri Kontinen, John Peers lub Jamie Murray – już raczej nie. Sponsorzy mówią podobnie: z wielu praktycznych względów, także marketingowych, łatwiej i skuteczniej można osiągnąć cel wspomagając jedną gwiazdę tenisa, niż płacąc dwóm słabiej rozpoznawalnym mistrzom debla.

To, że deble wciąż funkcjonują w zawodowym tenisie, budzi zatem niekiedy zdziwienie, bo w zasadzie trudno zaprzeczyć, że gry podwójne w turniejach są z finansowego punktu widzenia nieefektywne. Wielcy singliści też nie pomogą, choć czasem, jak Federer lub Nadal, zagrają w debla – lecz wymogi współczesnego tenisa, ograniczają ich zapał do minimum.

Pewnym paradoksem jest fakt, że w świecie amatorskiego tenisa deble to podstawa. Odbijanie piłki rakietą wciąż kojarzy się z miłym towarzyskim zajęciem we czwórkę (85 procent amatorów gra w debla), bo to mniejszy wysiłek, a przyjemność wciąż spora. Jednak ten aspekt wielkiego znaczenia nie ma, nawet jeśli przypomina o odległej tradycji białego sportu.

Bywało, że debliści się buntowali. Grozili władzom ATP strajkiem, żądali wsparcia, poprawy ich statusu i wypłat, obecności na głównych kortach i ekranach telewizyjnych. Dostali ponad dekadę temu dwie istotne zmiany przepisów w zwykłych turniejach cyklu ATP: szybkie rozstrzygnięcie gema jedną piłką przy stanie 40-40, czyli grę bez przewag, oraz mistrzowski tie-break grany do 10 punktów zamiast trzeciego seta. Zasady te nie obowiązują w turniejach wielkoszlemowych.

Ubodzy krewni

Skutki łatwo było przewidzieć – męskie mecze deblowe znacznie się skróciły (średnia to dziś około 70 minut), przesadnie emocji nie wznieciły, ale można było zaproponować obecność deblistów na głównych kortach przed meczami singla. Kiedy było odwrotnie, publiczność po prostu wychodziła.

Działacze ATP dodali do tego akcję promocyjną The Doubles Revolution, która miała przybliżyć światu mistrzostwo Bryanów i innych deblistów, spowodować zwiększone zainteresowanie sponsorów i widzów. Siedem meczów w turnieju na korcie centralnym, reklama – to były główne życzenia pod adresem organizatorów turniejów. Efekt? Raczej skromny.

Nie było dowodów, że jak telewizja pokazuje deble, to ludzie będą oglądać. Wręcz przeciwnie. Bryanowie z początku potwierdzali, że kierunek zmian im się podoba, ale po paru latach musieli dodać, że sławom singla wciąż należą się ekskluzywne hotele, wyjątkowe podarunki, nawet specjalne bony żywieniowe dla członków ekipy trenerskiej, a deblistom pozostaje rola ubogich krewnych.

Czemu zatem deble trwają, nie są reliktem jak miksty i pozostają w programach każdego turnieju ATP i WTA Tour? Przyczyna zasadnicza: zerwać z przeszłością dyscypliny łatwo nie jest, zrobić to tylko dla zwiększenia zysku – na razie takiej śmiałości działacze nie mają, tym bardziej, że dochody z zawodowego tenisa są na tyle duże, by wspierać także deble.

Gra parami, choć nie tak popularna i dochodowa jak single, stała się też miejscem trochę skrywanego przedłużenia karier dla tych, którym brakowało talentu do walki pojedynczo, albo wiek i kontuzje wyeliminowały ich z tej bardziej prestiżowej rywalizacji. Dostrzec, że w deblu gra się dziś nawet po czterdziestce łatwo – to oczywiste, że wysiłek wkładany w skrócone mecze jest mniejszy, więc nic dziwnego, że na kort wychodzą także dawne sławy singla, jak Martina Hingis – i w jej przypadku, talent okazał się tak duży, że pozwala na kolejne zwycięstwa.

Wciąż gra Daniel Nestor (45 lat), ma znów wrócić do gry Kimiko Date-Krumm (46), która już w 2014 roku w deblu z Barborą Strycovą doszła do półfinału US Open. Maks Mirny w tym roku skończy 40 lat, bliźniacy Bryanowie – po 39. Polskie sławy debla, mistrz Australian Open Łukasz Kubot ma 34 lata, Mariusz Fyrstenberg i Marcin Matkowski to mężczyźni 36-letni, nadal w tenisowym wieku dojrzałym, nie emerytalnym.

Jak najlepsi tłumaczą chęć gry w tej nieco zaniedbanej części zawodowego tenisa? – To umiem robić najlepiej. Dlatego przeciągam karierę. Pieniądze mają znaczenie, są znacznie mniejsze niż w singlu, lecz wystarczająco duże, by nie odchodzić – mówi szczerze Nestor.

Inni dodają, że nowoczesna opieka medyczna, komory tlenowe, wanny z lodem, fizjoterapia – też pomagają w podejmowaniu takich decyzji. – Oczywiście kiedyś wiek się o każdego upomni, ale dziś ważne jest także zmęczenie psychiczne, nie fizyczne – twierdzi Nestor.

Są też tacy, którzy chcieliby powrotu do debli granych wedle starych zasad, do dwóch punktów przewagi w gemie i bez tie-breaków zamiast rozstrzygającego seta. – Skoro po zmianach i tak nie gramy na kortach centralnych i nie ma nas w telewizji, to pozwólcie nam grać z boku na normalnych zasadach, przynajmniej będzie to rzetelny tenis, jak w Wielkim Szlemie – twierdzi Jamie Murray. – I nie będzie rozstrzygnięć po 10 minutach dobrej gry z jednej strony – dodaje Raven Klaasen. Wspierają ten pogląd Nenad Zimonjić i Bruno Soares.

Szef ATP Chris Kermode studzi te zapały: – Zmiany działają dobrze. Innych debli już nie będzie.

[email protected]

Parkiet PLUS
Obligacje w 2025 r. Plusy i minusy możliwych obniżek stóp procentowych
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Parkiet PLUS
Zyski zamienione w straty. Co poszło nie tak
Parkiet PLUS
Prezes Ireneusz Fąfara: To nie koniec radykalnych ruchów w Orlenie
Parkiet PLUS
Powyborcze roszady na giełdach
Materiał Promocyjny
Cyfrowe narzędzia to podstawa działań przedsiębiorstwa, które chce być konkurencyjne
Parkiet PLUS
Unijne regulacje wymuszą istotne zmiany na rynku biopaliw
Parkiet PLUS
Prezes Tauronu: Los starszych elektrowni nieznany. W Tauronie zwolnień nie będzie