Bardzo dobre nastroje amerykańskich inwestorów wyraźnie kontrastują z marazmem na parkietach europejskich, a przede wszystkim z pogarszającą się sytuacją na rynkach wschodzących.
Wall Street ma powody, by rosnąć
Na nowojorskim parkiecie „wieczna" hossa trwa w najlepsze, a nawet wchodzi ostatnio w fazę euforii. Być może to sygnał ostrzegawczy, ale trudno przypuszczać, że już za chwilę indeksy zmienią gwałtownie kierunek ruchu. Po długim okresie bardzo niskiej zmienności notowania przebiegają w szybszym rytmie. W czwartek Dow Jones wzrósł o 1,4 proc., wyskakując z impetem wyraźnie powyżej 24 tys. punktów. W ciągu czterech pierwszych sesji minionego tygodnia zyskał 3 proc. i była to najsilniejsza zwyżka od grudnia ubiegłego roku. Wówczas mieliśmy do czynienia z niespodziewaną euforią po wyborczym zwycięstwie Donalda Trumpa. W jej wyniku Dow Jones zyskał w ciągu miesiąca ponad 11 proc., a od tamtego czasu poszedł w górę o 35 proc. Można więc powiedzieć, że burzliwy pod względem politycznym pierwszy rok prezydentury inwestorzy będą wspominać bardzo dobrze. Zgodnie z zapowiedziami Trumpa amerykańska gospodarka nabrała ostrego przyspieszenia, mimo że nie zdołał on w tym czasie przeprowadzić żadnej z zapowiadanych przez siebie wielkich zmian. Aż strach pomyśleć, co by się działo, gdyby mu się udało, a raczej co będzie, gdy mu się wreszcie uda. W ostatnich dniach na tapecie ważna rewolucja podatkowa, która w takim czy innym kształcie powinna wreszcie zostać przepchnięta przez parlamentarne procedury. Bycze nastroje mają więc szansę utrzymać się jeszcze przez pewien czas, tym bardziej że paliwa dostarczają także dane płynące z gospodarki. Sięgająca w trzecim kwartale 3,3-proc. dynamika PKB to wynik najlepszy od trzech lat. W takich warunkach mniej groźnie wygląda perspektywa kolejnych podwyżek stóp procentowych przez Fed. W tym kontekście zastanawiać może kondycja dolara. Dollar Index początku listopada traci na wartości, zniżkując w tym czasie prawie 3 proc. i schodząc do poziomu najniższego od końca września. Trudno przypuszczać, że przyspieszenie gospodarcze i monetarne zacieśnianie jest już w pełni przez dolara zdyskontowane.
Ropa się cofa, złoto kapituluje
Miniony tydzień na rynku ropy naftowej przebiegał w zdecydowanie odmiennej atmosferze niż poprzedni. Po ponad 4-proc. zwyżce notowań WTI i pokonaniu 58 dol. za baryłkę w trakcie ostatnich czterech sesji mieliśmy do czynienia z powrotem poniżej tego poziomu i niemal 3-proc. spadkiem. Ruch ten oczywiście można traktować w kategoriach sprzedawania faktów i naturalnej w takich sytuacjach korekty. Zasadnicze pytanie dotyczy jednak tego, jak sytuacja będzie się rozwijać w dłuższej perspektywie. Czwartkowa decyzja o przedłużeniu obowiązywania ograniczeń wydobycia do końca przyszłego roku była zakładana jako scenariusz niemal gwarantowany, więc przełomu nie przyniosła. Można się jednak spodziewać, że w najbliższych dniach inwestorzy będą szczegółowo analizować wyniki szczytu OPEC i spekulować, co z tego może wyniknąć. Pozostaje na przykład kwestia Iranu, który chciałby mieć możliwość zwiększenia produkcji z obecnych 4 do 5 mln baryłek dziennie w perspektywie najbliższych trzech lat, niektórych krajów spoza kartelu, czy też obaw zgłaszanych przez Rosję, dotyczących wpływu wyższych cen surowca na amerykańską ekspansję na rynku ropy. Można mieć także wątpliwości, czy dotychczasowa konsekwencja w przestrzeganiu ustaleń porozumienia będzie nadal standardem, czy też znajdą się chętni, by się z niej wyłamywać. W końcu to już drugie przedłużenie porozumienia zawartego przed rokiem, mającego pierwotnie obowiązywać jedynie sześć miesięcy.
O ile w przypadku ropy naftowej można na razie mówić o niewielkiej korekcie, o tyle podobny ruch na rynku złota należy interpretować już nieco bardziej poważnie. Jeszcze w poniedziałek cena kruszcu zbliżała się do 1300 dol. za uncję, kontynuując rozpoczętą miesiąc wcześniej łagodną tendencję wzrostową. W czwartek zaś notowania znalazły się przez moment nawet poniżej 1270 dol., a więc najniżej od połowy listopada. Co ciekawe, spadki miały miejsce, gdy dolar wyraźnie tracił na wartości. Co prawda jednocześnie słychać było deklaracje ze strony przedstawicieli Fedu, w tym następcy Janet Yellen, dotyczące konsekwentnego kontynuowania normalizacji polityki pieniężnej, a więc i podwyższania stóp procentowych, czyli kierunku niekorzystnego dla złota, ale skwapliwość, z jaką niedźwiedzie podchwyciły ten wątek, i jednoczesny brak obrony ze strony byków nie wróżą najlepiej. Prawdopodobnie pewną rolę odegrała w tym przypadku publikacja danych potwierdzających szybkie tempo wzrostu amerykańskiej gospodarki, zwiększających szanse na kolejne podwyżki stóp w przyszłym roku. W każdym razie w najbliższych dniach możemy być świadkami walki o utrzymanie wsparcia, znajdującego się w okolicach 1260–1270 dol. za uncję, tym bardziej że przełamana została linia wspomnianego trendu wzrostowego.