Nawet jeśli winą za to obarczyć automatycznie realizowane strategie inwestycyjne, zaufanie do wzrostowego trendu zostało poważnie zachwiane.
Bo Amerykanie za dużo zarobili
Choć trzeba zauważyć, że spadkowa korekta, początkowo w formie łagodnej, zaczęła się jeszcze w ostatnich dniach stycznia, to jednak na rynku panował spokój i niezmącone przekonanie, że nic groźnego się nie dzieje. Nawet przekraczający 2 proc. spadek amerykańskich indeksów z poprzedniego piątku (2 lutego) nie wzbudził większego niepokoju. Dlatego poniedziałkowe tąpnięcie, stało się potężnym szokiem i to podwójnym, po pierwsze, ze względu na jego skalę, a po drugie, z powodu braku poważnych powodów do takiego załamania notowań. W końcu nieczęsto się zdarza, by Dow Jones w ciągu kilku godzin zniżkował o prawie 1600 punktów, a całą sesję kończył spadkiem o 1175 punktów, czyli o 4,6 proc. (w ciągu dnia tracił chwilami 6,3 proc.). W ujęciu punktowym była to największa zniżka w historii, większa nawet niż „z okazji" upadku Lehman Brothers, choć w wymiarze procentowym wcześniej zdarzały się już znacznie bardziej dramatyczne sesje, gdy spadek na jednej sesji przekraczał 20 proc.
Tym razem żadnego „Lehmana" nie było, Donald Trump nie wypowiedział żadnej wojny, nawet walutowej, gospodarki amerykańska, globalna, a nawet chińska i strefy euro mają się świetnie, a Fed nie ogłosił, że będzie podnosił stopy co miesiąc. Gdy tylko inwestorzy kończyli podliczanie poniedziałkowych strat, zaczęło się poszukiwanie wyjaśnień niespodziewanej rynkowej hekatomby. Najpierw podejrzenie padło na niewinną z pozoru informację o nadspodziewanie dynamicznym styczniowym wzroście płacy godzinowej, sięgającym 2,9 proc., a więc największym od czasu poprzedniego boomu gospodarczego. To spowodowało nasilenie obaw przed wzrostem inflacji, a w konsekwencji przyspieszenie przez Fed tempa podwyżek stóp procentowych. Ten kierunek myślenia, z pewnością logiczny i słuszny, nie mógł jednak prowadzić do jakichś apokaliptycznych wniosków i reakcji. Szybko pojawiła się też teoria alternatywna, obarczająca winą za tąpnięcie algorytmy transakcyjne oparte na instrumentach nastawionych na grę na niską zmienność rynków akcji. Za tezą tą przemawiać może szybkość, z jaką następowała przecena indeksów, typowa dla handlu automatycznego. W takim przypadku można by się jednak spodziewać, że dość szybko dojdzie do odreagowania, dzięki zakupom akcji przez inwestorów skuszonych przeceną i uspokojonych tym, że odpowiadają za nią jedynie względy techniczne o prawdopodobnie bardzo krótkotrwałym działaniu. Tymczasem we wtorek odreagowanie na Wall Street rzeczywiście miało miejsce, ale choć jego skala sięgała od 1,7 proc. w przypadku S&P 500 do 2,3 proc. dla Dow Jonesa, nie było ono specjalnie przekonujące. Czwartkowa kontynuacja wyprzedaży, potwierdzana spadkami indeksów po 3,75–4,15 proc. sugeruje wyraźnie, że to raczej nie komputery sterują wydarzeniami na nowojorskim parkiecie, a w każdym razie nie wyłącznie one.
Trzeci trop, także związany z obawami przed przyspieszeniem zaostrzania polityki pieniężnej przez Fed, wiedzie na rynek obligacji. Nie od dziś mówi się o zbliżającym się jego załamaniu i możliwych tego zdarzenia konsekwencjach, zarówno dla pozostałych segmentów rynku finansowego, jak i dla gospodarki. Rzeczywiście wzrost rentowności amerykańskich papierów dziesięcioletnich do 2,85 proc. z 2 proc. notowanych zaledwie kilka miesięcy temu (we wrześniu 2017 r.), czy niecałych 1,4 proc. z połowy 2016 r. to nie przelewki. Ale też nie powód do paniki. W końcu podobny wzrost rentowności w latach 2012–2014 (z 1,4 do 3 proc.) nie przeszkodził hossie na rynkach akcji.
Panika poszła w świat
O wpływie tego, co dzieje się na Wall Street, na pozostałe światowe parkiety nikogo nie trzeba przekonywać. Pozostaje więc jedynie sprawdzić siłę tego wpływu na poszczególne giełdy. Od szczytu z końca stycznia do minionego czwartku Dow Jones i S&P 500 straciły po nieco ponad 10 proc. Globalny indeks MSCI AC poszedł w dół o 6,8 proc., z czego można wnioskować, że nie wszyscy tak mocno się przejęli. Najmocniejszy, sięgający 12,4 proc. spadek zanotował wskaźnik rynków wschodzących MSCI Emerging Markets. W tej grupie szczególnie nie wyróżniał się liczony w dolarach WIG20, który zniżkował o niecałe 10 proc. Nieco ponad 8 proc. tracił Shanghai Composite (po uwzględnieniu sesji ze środy na czwartek). Wyraźną odpornością wykazały się parkiety naszego regionu, gdzie węgierski BUX poszedł w dół o niespełna 6,5 proc., a rumuński BET stracił niewiele ponad 5 proc. Całego zamieszania niemal nie dostrzegł wskaźnik giełdy w Pradze, który poszedł w dół o zaledwie 1,8 proc. O niecałe 8 proc. przeceniony został moskiewski RTS. Spośród giełd południowoamerykańskich nieco mocniej zatrzęsło jedynie w Argentynie, gdzie indeks zniżkował o prawie 12 proc., spokojniej zaś było w Meksyku, gdzie indeks poszedł w dół o ponad 6 proc. Spośród pozostałych głównych giełd światowych najgorzej radzi sobie DAX, tracący do czwartku 9,6 proc. i Nikkei, zniżkujący o nieco ponad 9 proc. W Londynie, choć tam spadkowa korekta trwa najdłużej, bo od połowy stycznia, indeks poszedł w dół o niecałe 8 proc.