Po raz kolejny tąpnięcie na giełdzie wystawiło w tym roku na próbę cierpliwość inwestorów i ich wiarę w trwającą już niemal dekadę hossę. Szczególnie boleśnie odczuli spadki akcjonariusze dotychczasowych niekwestionowanych liderów trendu wzrostowego, czyli spółek technologicznych. Do łask wróciła koncepcja rotacji aktywów, przechodzenia ze „wzrostu" na „wartość". Wiara w spółki FANGs przygasła.
Zaledwie po trzech tygodniach od ustanowienia nowych rekordów przez przemysłowy wskaźnik Dow Jonesa główne światowe indeksy odnotowały straty rzędu 9–12 proc. Z podobną skalą i dynamiką spadków po raz ostatni mieliśmy do czynienia na przełomie stycznia i lutego bieżącego roku, kiedy to, po trzytygodniowej euforii i 8-proc. wzroście indeksu S&P 500, wystąpił minikrach niwelujący w dwa tygodnie całą wcześniejszą falę zwyżek. Poza samą skalą oraz dynamiką spadków październikowe zejście lawiny ze szczytów Wall Street przypominało wzorzec z początku roku jeszcze ze względu na przypisywaną przez większość inwestorów przyczynę zaistniałej sytuacji. W obu przypadkach głównym winowajcą miała być wyraźnie rosnąca rentowność 10-letnich obligacji skarbowych USA.
Co wywołało minikrachy?
Moim zdaniem to nie spadające ceny obligacji wywołały oba minikrachy, ponieważ rentowności rosły już od pewnego czasu, co nie przeszkadzało indeksom w pokonywaniu kolejnych szczytów. Tezie tej zaprzeczyły zresztą same obligacje, których rentowności najpierw spadały, wraz z rozprzestrzeniającą się wśród inwestorów giełdowych paniką, a potem rosły podczas rozpoczętego pod koniec października odreagowania. W dniu amerykańskich wyborów do Kongresu dochodowość 10-letnich papierów skarbowych rządu USA ponownie przekroczyła 3,2 proc., nie wywołując żadnej nerwowości na giełdach.
Wśród innych powodów październikowych spadków można się doszukać obaw związanych z postępującą eskalacją wojen handlowych, pogarszającej się sytuacji na rynku nieruchomości w USA oraz ostatnich, nieco rozczarowujących wyników niektórych liderów hossy, czyli spółek Amazon, Alphabet (Google) czy Apple. Uważam jednak, że są to jedynie próby szukania nieco na siłę usprawiedliwienia dla spadków. Zarówno wojny handlowe, jak i słabość rynku nieruchomości są tematami, które były roztrząsane przez ostatnie pół roku i trudno przypuszczać, żeby z tak dużym opóźnieniem wpłynęły na nastroje większości uczestników rynku.
Szczyt aktywności (np. sprzedaży nowych domów) na rynku nieruchomości w USA miał miejsce w listopadzie ubiegłego roku, a jedyną przyczyną tegorocznego pogorszenia koniunktury był moim zdaniem wzrost w ciągu ostatniego roku kosztu długoterminowych kredytów hipotecznych z 4,2 do 5,2 proc. Co prawda słabość rynku nieruchomości (deweloperzy na Wall Street to jedna z najgorszych branż w tym roku) może być sygnałem ostrzegającym przed zmianą trendu na szerokim rynku akcji (tak jak w latach 2006–2007), jednak okresy spowolnienia w sprzedaży nowych domów – niewynikające z pęknięcia bańki spekulacyjnej – zdarzały się w naturalny sposób podczas cyklu wzrostu rynkowych stóp procentowych czy to w 1994, 1999, czy w latach 2013–2014. Natomiast czynnikiem, który łączy oba tegoroczne tąpnięcia w nieco bardziej przekonujący sposób, jest skala jednomyślności, jaka zapanowała wśród inwestorów – najpierw podczas styczniowej euforii, gdy akcje (bardziej rynki wschodzące i Europa niż Stany) stały się najbardziej pożądanym elementem portfeli inwestycyjnych, a później podczas wrześniowego bicia rekordów przez indeksy na Wall Street, gdy amerykańskie spółki zostały uznane za jedyny na świecie perspektywiczny składnik aktywów.