Rynki wschodzące ulubieńcem inwestorów
Ani Europa, ani USA nie wróciły do łask giełdowych graczy. Jedynie rynki wschodzące stały się z dnia na dzień ulubieńcem inwestorów. Jeszcze na początku grudnia i stycznia utrzymywanie krótkiej pozycji na rynkach wschodzących było jednym z najbardziej powszechnych zakładów rynkowych. Korespondowało to z grą na dalsze wzmocnienie amerykańskiej waluty. W lutym ocena rynku zmieniła się diametralnie. Nagle to zajmowanie długiej pozycji na rynkach wschodzących stało się powszechnie stosowaną strategią inwestycyjną. Co więcej, za tą zmianą nastawienia poszły realne pieniądze. W ciągu pierwszych pięciu tygodni tego roku do funduszy akcyjnych inwestujących na emerging markets napłynęło 15 mld dolarów. Drugie tyle wpłynęło do funduszy obligacji.
Głównym czynnikiem stojącym za powrotem rynków wschodzących na inwestycyjne salony była zmiana oczekiwań odnośnie do podwyżek stóp w Stanach Zjednoczonych, a tym samym osłabienie presji na dalsze umocnienie amerykańskiej waluty. Mówiąc wprost – kapitulacja szefa Fedu Jerome'a Powella. Ustąpił on, tak jak wszyscy poprzednicy, nie przed prezydentem czy w obliczu słabszych danych gospodarczych, lecz przed wszechmocną ręką rynku. Grudniowym pokazem słabości rynek zasiał ziarno niepewności, której w głosie przewodniczącego Rezerwy Federalnej nie było słychać jeszcze w pierwszej połowie grudnia.
Tak czy inaczej zadziwiająca odporność rynków wschodzących podczas ubiegłorocznej „rzezi" na Wall Street okazała się prorocza. Ona również wspierała przedstawiony przeze mnie na początku stycznia scenariusz twardego resetu. Bessa wiąże się zawsze z gospodarczą recesją, zwolnieniami pracowników i spadkiem zysków w firmach. Jeżeli inwestorzy na serio traktowaliby możliwość rychłego zwrotu w globalnym cyklu koniunkturalnym, to rynki wschodzące byłyby główną ofiarą takiego założenia.
Chwila sławy, jaką dzięki szefowi Fedu przeżywają rynki wschodzące, może się szybko skończyć, jeśli nie znajdą się inne (poza zakończeniem cyklu podwyżek stóp procentowych w USA) argumenty przemawiające na ich korzyść. Kluczową kwestią pozostaje długość i głębokość trwającego wciąż spowolnienia w chińskiej gospodarce. Zgodnie z przećwiczonym już kilkukrotnie w ostatniej dekadzie scenariuszem w drugiej połowie ubiegłego roku rząd w Pekinie przystąpił do zmasowanej stymulacji gospodarki, wykorzystując zarówno narzędzia polityki monetarnej (obniżanie stopy rezerw obowiązkowych, zwiększenie płynności banków kredytujących przedsiębiorstwa itd.), jak i fiskalnej (obniżki podatków i finansowanie nowych inwestycji). Jeśli działania te okażą się skuteczne, to ich efektów powinniśmy oczekiwać już w pierwszej połowie tego roku. Na razie jednak nie widać wyraźnych oznak poprawy, o czym świadczą między innymi ostatnie dane z uzależnionego od eksportu europejskiego przemysłu (np. zarówno niemieckie, jak i polskie wskaźniki PMI). Niestety, słabość Chin nie jest jedynie efektem wejścia Donalda Trumpa na wojenną ścieżkę handlową z Pekinem. Dlatego pokładanie zbyt wielkich nadziei w rychłym dogadaniu się zwaśnionych stron może okazać się błędem. Trwający od początku grudnia rozejm ani nie zapobiegł grudniowej panice na giełdach, ani nie przyniósł zażegnania sporu. Ostatnia informacja o prawdopodobnym przedłużeniu negocjacji o kolejne dwa miesiące nie jest wcale dobra. Świadczy raczej o tym, że dogadywanie się idzie dość opornie, a wynik wciąż nie jest pewny.
Dlatego europejscy inwestorzy powinni raczej trzymać kciuki za powodzenie podjętej przez rząd w Pekinie próby rozkręcenia chińskiej gospodarki. Jeśli zaskoczy silnik Państwa Środka, to ruszy również europejski eksport, a co za tym idzie, przemysł Starego Kontynentu. Na razie, niedoważając europejskie akcje i uznając je za najsłabsze ogniwo w inwestycyjnym łańcuchu, inwestorzy nie wierzą w pozytywne rozstrzygnięcie i skupiają się raczej na zatrważająco słabych danych napływających z przemysłu strefy euro.
Przykład zaskakującego powrotu rynków wschodzących do łask inwestorów może jednak świadczyć o tym, że (wykluczając scenariusz globalnej bessy i recesji) akcje ze Starego Kontynentu w pewnym momencie również mogą stać się na jakiś czas ulubioną inwestycją giełdowych graczy. W ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy zawsze i na wszystkim opłacało się przeciwstawiać opinii większości. Początek tego roku pokazał, że ta strategia nadal jest zyskowna, i to nawet na (odłożonych już dawno na półkę) polskich małych spółkach.