Epidemia to nie wojna ani klęska żywiołowa, nie zniszczy globalnego potencjału wytwórczego. Na jakiś czas obniży tylko jego wykorzystanie, ale gdy koronawirus zostanie poskromiony, gospodarka szybko odżyje. Odroczony popyt, wzmocniony przez euforię, że udało się pokonać zagrożenie dla naszego stylu życia, sprawi, że ożywienie będzie nawet bardziej żywiołowe niż wywołane epidemią załamanie. Takie argumenty stały za dominującymi jeszcze kilka tygodni temu wśród ekonomistów scenariuszami, wedle których w Polsce, podobnie jak niemal wszędzie na świecie, epidemia Covid-19 uruchomi V-kształtny cykl koniunkturalny. W pierwszej chwili doprowadzi do załamania PKB, ale po chwili nastąpi jego jeszcze większe odbicie, dzięki czemu gospodarka wróci na przedkryzysową trajektorię wzrostu.
Żeby nie być gołosłownym: ekonomiści z banku Morgan Stanley, którzy jako jedni z pierwszych w połowie marca uznali, że Polskę czeka recesja, przewidywali wtedy, że walka z epidemią doprowadzi do spadku PKB w tym roku o 3,6 proc., ale w 2021 r. nastąpi jego odbicie o 5,1 proc. Taki scenariusz oznaczałby, że w przyszłym roku PKB byłby już większy niż w 2019 r., a w 2022 r. mógłby być taki sam, jaki byłby bez kryzysu. Prognozy dla innych gospodarek z tego okresu, nawet jeśli różniły się co do liczb, zwiastowały cykl o podobnym kształcie. Wtedy zresztą inną trajektorię PKB trudno byłoby uzasadnić. Poza Azją, epidemia przybrała niepokojący obrót tylko we Włoszech. Większość ekonomistów zakładała też, że Zachód nie będzie skłonny pójść drogą Chin, które zdecydowały się na zamrożenie dużej części gospodarki, aby zahamować rozprzestrzenianie się koronawirusa. A nawet gdyby musiał to zrobić, to można było zakładać, że paraliż potrwa góra kilka tygodni. W końcu w Chinach, które były pierwszym ogniskiem wirusa, problem zdawał się być zażegnany. Pod koniec marca, gdy już ograniczenia aktywności ekonomicznej były powszechne, równie powszechne były działania banków centralnych i rządów, które miały pozwolić gospodarkom przetrwać okres hibernacji w nienaruszonym stanie. Cykl w kształcie V stał się mniej prawdopodobny, ale w U – czyli charakteryzujący się nieco dłuższą zapaścią, ale wciąż żywiołowym odbiciem – łatwo było uwierzyć.
Logo Nike zamiast V
Dzisiaj po tym optymizmie nie ma śladu. Z każdym dniem pandemii rośnie ryzyko, że cykl będzie miał kształt symbolu pierwiastka lub – jak określają to inni – znaczka firmy Nike: zapaść będzie głęboka, a ożywienie niemrawe. W takim scenariuszu powrót gospodarki do stanu sprzed kryzysu, nie mówiąc już o powrocie do przedkryzysowego trendu, zajmie lata. Na naszym podwórku takie prognozy przedstawili na początku kwietnia na przykład ekonomiści z mBanku, według których PKB Polski tąpnie w br. o ponad 4 proc., ale w 2021 r. wzrośnie tylko o 3,5 proc. A to oznaczałoby, że przyszły rok gospodarka zakończy o około 1 proc. mniejsza, niż była na koniec 2019 r. O tym, jak zmieniły się nastroje, najlepiej świadczą jednak przewidywania Międzynarodowego Funduszu Walutowego z połowy kwietnia. Instytucja, która zwykle formułuje zachowawcze, niekontrowersyjne prognozy, tym razem oceniła, że na U-kształtne ożywienie szanse mają tylko Chiny i część gospodarek rozwijających się. Ale ani w Europie, ani w USA, ani też w Japonii, wzrost PKB w 2021 r. nie będzie równie silny co jego spadek w tym roku. Przykładowo, gospodarka strefy euro według MFW na koniec przyszłego roku będzie wciąż o ponad 3 proc. mniejsza niż w 2019 r., a epidemiczne straty odrobi dopiero w 2023 r. Powrót do trendu wzrostu sprzed kryzysu nie nastąpi jeszcze wiele lat.
W świetle historii epidemii taka zmiana prognoz nie powinna dziwić. Jeśli już, to zastanawiający był początkowy optymizm ekonomistów. „Pandemie mogą mieć długotrwały, negatywny wpływ na gospodarkę" – tak literaturę naukową na ten temat podsumowali w opublikowanym w połowie kwietnia artykule Frederic Boissay i Phurichai Rungcharoenkitkul, ekonomiści z Banku Rozrachunków Międzynarodowych. W przypadku pandemii hiszpanki z lat 1918–1920 główny hamulec rozwoju miał charakter podażowy: wedle różnych szacunków wirus zabił od 20 do nawet 100 mln osób, co istotnie zmniejszyło szeregi pracowników. „Taka jednorazowa zniżka podaży pracy prowadzi do wzrostu stosunku kapitału do pracy i w rezultacie spadku stopy zwrotu z kapitału, co spowalnia jego akumulację (inwestycje – red.) i wzrost PKB na wiele lat" – piszą ekonomiści BIS. Śmiertelność Covid-19 wedle wszelkiego prawdopodobieństwa jest mniejsza, a ofiarami są głównie emeryci. Do tego nie brakuje głosów, że obecna pandemia na dłuższą metę zmniejszy bardziej popyt na pracę niż jej podaż. Będzie bowiem dla wielu firm kolejnym bodźcem do automatyzacji produkcji i innych procesów, w których – jak się okazuje – ludzie są najbardziej zawodnym ogniwem. Wzrost obaw, że koronawirus nie wywoła jedynie przejściowego wstrząsu, ale na długo osłabi gospodarkę, ma więc inne podstawy.
Strach pozamyka portfele
Przede wszystkim epidemiolodzy ostrzegają, że nawet jeśli koronawirus przycichnie latem, to jesienią wróci. I będziemy musieli z nim żyć do czasu wynalezienia szczepionki lub skutecznego leku, na co – jak się wydaje – można liczyć najwcześniej za rok. To może oznaczać, że kraje, które za najskuteczniejszą metodę walki z epidemią uznały zamrożenie gospodarki, będą funkcjonowały w trybie start–stop. Takie obawy nasiliły się po tym, gdy na początku kwietnia na wprowadzenie daleko idących ograniczeń aktywności ekonomicznej zdecydował się Singapur, który był chwalony za pokonanie epidemii mniej dotkliwymi dla gospodarki metodami. „Konieczność zamknięcia gospodarki Singapuru sugeruje, że ci, którzy liczyli na szybkie, V-kształtne ożywienie na świecie, będą rozczarowani" – zauważył w tym kontekście Win Thin, główny strateg walutowy w Brown Brothers Harriman.