Amerykańskie Stowarzyszenie Agentów Nieruchomości (NAR) spadek sprzedaży domów tłumaczy ich niedostateczną podażą. Gdyby tak jednak było, mniejszej liczbie transakcji powinny towarzyszyć wyższe ceny. Tymczasem te również zaczęły maleć. W październiku przeciętna cena zakupu domu na rynku wtórnym wyniosła 255 tys. dolarów, o blisko 7 proc. mniej niż w czerwcu, gdy była najwyższa w historii danych, sięgającej 1999 r. Za nowy dom w październiku płacono przeciętnie 320 tys. dolarów, również o 7 proc. mniej niż w szczycie z grudnia ub.r. Popularny wskaźnik cen nieruchomości w 20 amerykańskich metropoliach, Case-Shiller Index (jego twórcami są Karl Case i cytowany już Robert Shiller, ale oblicza go firma Standard & Poor's), w ujęciu rok do roku ciągle rośnie, ale coraz wolniej. W sierpniu (to ostatni odczyt) był o 5,5 proc. wyżej niż rok wcześniej, podczas gdy w pierwszych miesiącach br. rósł w tempie 6,7 proc. rocznie. – Trudno jest zidentyfikować punkty zwrotne, nawet na rynku nieruchomości. Wiadomo jednak, że rynek ten szedł w górę liniowo przez sześć lat, a taka sytuacja nie może trwać wiecznie – oceniał na portalu Yahoo Shiller, zdobywca Nagrody Banku Szwecji im. Alfreda Nobla w dziedzinie ekonomii w 2013 r.
Większość obserwatorów amerykańskiego rynku mieszkaniowego uważa, że przesilenie to efekt coraz bardziej dotkliwej dla większości Amerykanów niedostępności domów. Z jednej strony od połowy 2016 r. rośnie oprocentowanie kredytów hipotecznych. W tym czasie w przypadku pożyczki 30-letniej zwiększyło się ono o około 1,5 pkt proc., do ponad 5,1 proc. Tak wysokie było poprzednio w 2010 r. Jednocześnie domy w USA są dziś drogie jak nigdy wcześniej, w szczególności w takich miastach jak Seattle i Austin oraz w Dolinie Krzemowej. Indeks Case-Shiller jest o 11 proc. wyżej niż w poprzednim szczycie z 2006 r. Z drugiej strony w USA od kryzysu finansowego sprzed dekady niemrawo rosną płace, choć rynek pracy wydaje się rozgrzany do czerwoności (stopa bezrobocia wynosi zaledwie 3,7 proc., najmniej od blisko 50 lat). Przeciętne godzinowe wynagrodzenie jest obecnie o około 39 proc. wyższe niż w 2006 r. To, że płace wzrosły od tego czasu bardziej niż ceny domów, nie oznacza, że nieruchomości stały się tanie. Po pierwsze, porównujemy dzisiejszą sytuację ze szczytem największej we współczesnej historii bańki spekulacyjnej na tym rynku. Po drugie, w ub.r. administracja USA ograniczyła możliwość odliczania od podatków odsetkowej części rat kredytów hipotecznych. Stąd wskaźnik dostępności domów, obliczany przez NAR, jest dziś niewiele wyżej niż w ostatniej fazie boomu z minionej dekady.
Tym razem jest inaczej?
Koniunktura na rynku nieruchomości mocno niepokoi amerykańskich inwestorów. Grupujący kilkunastu deweloperów indeks S&P Homebuilders od początku roku stracił już 28 proc. Większą roczną zniżkę – o 32 proc. – zanotował ostatnio w 2008 r. Zachowanie inwestorów daje jednak, paradoksalnie, powody do optymizmu. Otóż w 2005 r., gdy rynek nieruchomości zdradzał wyraźne oznaki przegrzania, akcje deweloperów wciąż w najlepsze drożały. Zaczęły tanieć w następnym roku, ale nie tak ostro jak ostatnio. Najwyraźniej inwestorzy giełdowi są dzisiaj ostrożniejsi niż w szczycie ostatniej bańki spekulacyjnej. I to pomimo że z łatwością mogą znaleźć argumenty na rzecz tezy, że pogorszenie koniunktury na rynku nieruchomości to jedynie zadyszka. Najważniejszym z nich jest niewielki wciąż zasób domów na sprzedaż: patrząc tylko na rynek wtórny, dostępne domy przy obecnym popycie zniknęłyby w ciągu nieco ponad czterech miesięcy. Z danych NAR wynika zaś, że średnio od 2000 r. czas potrzebny na sprzedaż wszystkich oferowanych domów przewyższał sześć miesięcy. Wygląda więc na to, że rynek nie wszedł jeszcze w fazę nadpodaży, która zwykle poprzedza znaczący spadek cen. Liczba rozpoczętych budów domów od dwóch lat oscyluje wokół 1,2 mln w przeliczeniu na rok, podczas gdy w pierwszej połowie minionej dekady przewyższała 2 mln.
Ostrożność cechuje też uczestników rynku nieruchomości: od budujących, przez kupujących, po finansujących transakcje. Stąd większość analityków uważa, że nawet gdyby obecne przesilenie przekształciło się z czasem w załamanie na rynku nieruchomości, to jego skala i konsekwencje byłyby o wiele mniejsze, niż przed dekadą. – Kluczowe jest to, że napięcia na rynku mieszkaniowym są nieporównywalne z tymi z lat poprzedzających krach, niezależnie od tego, czy patrzymy na ilość transakcji, ceny czy poziom zadłużenia nabywców. Korekty i krachy zwykle są proporcjonalne do nierównowagi, która je poprzedziła, stąd trudno dostrzec powody do obaw, że rynek ten czeka załamanie podobne do tego z 2008 r. – tłumaczył w opublikowanym w połowie listopada raporcie Ian Shepherdson, główny ekonomista firmy analitycznej Pantheon Macroeconomics.
Jak przypominał, tempo sprzedaży nowych domów (tzn. wspomniana miesięczna liczba transakcji ekstrapolowana na cały rok) jest o połowę niższe niż w 2005 r. Co zaś najważniejsze, właściciele domów są dziś wyraźnie mniej zadłużeni, niż byli wtedy. Według danych nowojorskiego oddziału Rezerwy Federalnej, w III kwartale br. zobowiązania Amerykanów z tytułu kredytów hipotecznych sięgnęły 9,6 bln USD. To wciąż nieco mniej, niż w szczytowym punkcie w 2008 r., gdy takie zobowiązania sięgały 10 bln USD. W proporcji do rocznych dochodów gospodarstwa domowe są dziś o około 35 proc. mniej zadłużone niż wtedy. – A kredyty o zmieniającym się z dnia na dzień oprocentowaniu, które wywołały chaos w przededniu kryzysu, dziś praktycznie nie istnieją – dodał Shepherdson. Zwrócił też uwagę na to, że nakłady inwestycyjne na budowę nieruchomości mieszkaniowych stanowią obecnie w USA niespełna 4 proc. PKB, podczas gdy przed ostatnim kryzysem dochodziły do 7 proc. PKB. – Sektor budowlany ma ograniczony potencjał, aby wyrządzić poważne szkody gospodarce – ocenił.
Sequel to tylko kwestia czasu
Zdaniem Eda Stansfielda, głównego analityka ds. nieruchomości w Capital Economics, rynek ten jest u progu zastoju, ale nie załamania. – Czeka nas teraz kilka lat, w których ceny będą w trendzie bocznym, albo będą rosły nie szybciej niż płace – uważa ekonomista. Według niego domy w USA podrożeją w tym roku o 5 proc., a w 2019 r. o 3 proc. Ale Shiller nie jest takim optymistą. – Spadek cen domów jest możliwy, choć jest mało prawdopodobne, aby był taki jak przed dekadą. Trzeba pamiętać, że w trakcie kryzysu finansowego domy potaniały najbardziej w historii moich danych, sięgających 1890 r. – powiedział ekonomista z Yale.