Zmienność cen zamknęła się w przedziale 42 pkt, a obrót przekroczył 800 mln złotych. Obie wartości nie powalają na kolana, ale też nie pozwalają na zbyt głośne marudzenie. Ot, sesja, jakich wiele.
Przypuszczalnie wczorajszy spokój był przejawem oczekiwania przez cały finansowy świat dzisiejszej publikacji raportu o stanie rynku pracy w USA. Przyznam, że to niemal fetyszyzowanie tej publikacji za każdy razem mnie zastanawia. Nie twierdzę, że sprawa jest błaha. Można się zastanowić nad kondycją finansową Amerykanów, można rozważać, jakie są ich reakcje na psujący się rynek pracy.
W końcu ponad pół miliona osób miesięcznie traci pracę. Psychologiczne i socjologiczne skutki takiego pogorszenia warunków na rynku pracy są ogromne i zapewne odcisną swoje piętno na kolejne lata. My jednak musimy o tych skutkach zapomnieć, co może brzmi cynicznie w rocznicę przełomowego zwycięstwa Solidarności, ale rynek finansowy jest cyniczny.
By odnieść na nim sukces, musimy skupić się na tym, jakie znaczenie dla tego rynku ma taka publikacja. Co nam powiedzą dane opisujące rynek pracy z drugiej połowy kwietnia i początku maja? Jak mogą pomóc w ocenie bieżącej sytuacji? Nie mogą.
Mogą jedynie nieznacznie tą ocenę skorygować. Przypomnę, że mówimy o danych, które obrazują tendencje w zatrudnieniu lub zwalnianiu pracowników, a więc tendencje, które są skutkiem wcześniejszych wydarzeń w sferze realnej. Tu zasada jest prosta. Mamy kryzys, a więc spadają nam zamówienia, a skoro spadają, to redukujemy produkcję do tych niższych zamówień, a niepotrzebne środki produkcji wyłączamy z procesu produkcyjnego.