Przypuszczalnie powinniśmy oddzielić bankowość inwestycyjną od zwykłej bankowości, tzn. od przyjmowania depozytów i udzielania kredytów, aby banki nie wystawiały na ryzyko pieniędzy podatników, aby nie były zbyt wielkie, by upaść – mówił pod koniec lipca na antenie CNBC Sanford I. Weill. Po kryzysie finansowym pomysł ten ma wielu zwolenników, ale w jego ustach zabrzmiał jak wyparcie się własnego dziecka. Weill uchodzi bowiem za głównego grabarza ustawy Glassa-Steagalla, która do końca XX w. zakazywała łączenia różnych rodzajów bankowości. Lobbował przeciwko niej, gdy na drodze licznych fuzji budował dzisiejszą potęgę Citigroup.
Święte oburzenie, jakie na Wall Street wzbudziła apostazja Weilla, nie dziwi. Podobnie jak zarzuty hipokryzji pod adresem George'a Sorosa, spekulanta, który dziś chętnie mówi o kryzysie kapitalizmu. Bo o ile przyznanie się do błędów z przeszłości to na ogół szlachetny gest, to w przypadku tych, którzy najpierw na tych błędach zbili fortunę, brzmi jakoś nieszczerze (co nie znaczy, że szczerzej brzmi z ust tych, którzy na owych błędach ponieśli straty).
Ta myśl towarzyszyła mi przy lekturze „Jak stworzyliśmy demona". Autor, Richard Bookstaber, wniósł spory wkład w rozwój rynków finansowych, aby ostatecznie uznać, że stały się one zbyt skomplikowane i przez to podatne na kryzysy. Jego nawrócenie nie jest jednak pełne. Będąc członkiem powstałej dwa lata temu amerykańskiej Rady Monitorowania Ryzyka Systemowego, Bookstaber jednocześnie wciąż czerpie profity z Wall Street, prowadząc firmę doradzającą funduszom hedgingowym. A w jego wyznaniach pochwały tych ostatnich mieszają się z opisami zagrożeń, jakie one stwarzają. Ale właśnie ta bitwa autora z myślami sprawia, że książka jest tak zajmująca.
Pozorne ulepszenia
„Dlaczego mimo obniżonego ryzyka w gospodarce realnej, mimo wszystkich innowacji i darów inżynierii finansowej, ryzyko finansowe nie spadło? Dlaczego rynki są coraz bardziej narażone na kryzys?" – to pytania, na które usiłuje odpowiedzieć Bookstaber. Ale „Jak stworzyliśmy demona" nie jest suchą analizą funkcjonowania rynków. Autor opisuje ich rozwój w ostatnich trzech dekadach jakby mimochodem, wspominając swoją karierę na Wall Street, która zbiegła się w czasie z matematyzacją i automatyzacją świata finansów. Dzięki temu książka zyskuje wartką narrację. Wśród jej licznych bohaterów jest wspomniany Weill, ale i postacie, które nadal regularnie goszczą na pierwszych stronach gazet finansowych. Przy okazji Bookstaber szkicuje historię kolejnych innowacji finansowych oraz wielu legendarnych – zarówno istniejących, jak i dawno upadłych – instytucji z Wall Street, np. Salomon Brothers i LTCM.
Autor trafił do świata finansów na początku lat 80., gdy przyciągał on wielu biegłych w matematyce absolwentów studiów doktoranckich, którzy chcieli spieniężyć swoje zdolności analityczne. Wraz z nimi na Wall Street zalęgła się wiara, że dzięki coraz bardziej zaawansowanym modelom wyceny instrumentów finansowych można wyszukiwać okazji inwestycyjnych oraz skutecznie zarządzać ryzykiem. Ale zdaniem Bookstabera, te modele tylko pozornie usprawniły rynki. W rzeczywistości stały się pośrednim źródłem wszystkich kryzysów finansowych począwszy od krachu z 1987 r. Ich ubocznym skutkiem było bowiem rozmnożenie dostępnych instrumentów finansowych, ogólny wzrost stopnia komplikacji rynków oraz wzajemnych powiązań między nimi.