Wyrobieni czytelnicy dużą popularność książek często traktują jako podpowiedź, że nie warto po nie sięgać. Coś, co trafia w upodobania mas, nie może przecież być wartościowe. Przypadek „Czarnego łabędzia" Nassima Nicholasa Taleba temu stereotypowi przeczy. Książka rozeszła się na świecie w kilku milionach egzemplarzy po prostu dlatego, że w pewnych kręgach stanowi pozycję obowiązkową. Podobieństwo do przymusowych lektur szkolnych jest tym większe, że wielu czytelników najwyraźniej tylko ją przewertowało.
Nie da się inaczej wytłumaczyć tego, że świat wciąż jest pełen etatowych prognostów, w tym ekonomistów i giełdowych analityków, oraz planistów. Główną tezą Taleba jest bowiem to, że nasza rzeczywistość jest absolutnie nieprzewidywalna, te jej aspekty, które w jakiejś mierze poddają się prognozowaniu, są zaś nieistotne. Wpływ na bieg historii mają tylko tytułowe „czarne łabędzie": wydarzenia nietypowe i niespodziewane. Takie jak II wojna światowa czy pojawienie się internetu. Albo kryzys finansowy z lat 2007–2009, którego wybuch – paradoksalnie, biorąc pod uwagę jego poglądy – zapewnił Talebowi status nieomal proroka.
W „Czarnym łabędziu" Taleb tłumaczy, jak nauczyć się korzystać z nieprzewidywalności – narastającej!– otoczenia, w którym przyszło nam egzystować. I wydaje się, że wie, co mówi. Na przełomie tysiącleci zarządzał funduszem hedgingowym, który przez lata tracił pieniądze, aby zarobić na „czarnym łabędziu", jakim było pęknięcie bańki dotcomów. W trakcie ostatniego kryzysu ten sukces powtórzył fundusz Universa Investments, któremu Taleb doradza. Nieco wiarygodności odbiera mu jednak bijąca z książki pewność siebie. Od autora tezy, że natura rzeczywistości skazuje nas na ignorancję, można by jednak oczekiwać sokratejskiej skromności („Wiem, że nic nie wiem"). Czytelników warto przestrzec też przed tym, że „Czarny łabędź" jest esejem, czyli zbiorem dość luźnych dywagacji – to męcząca formuła dla książki liczącej 500 stron z okładem.