Euro po 5 zł nie oznacza katastrofy

Z prof. Witoldem Orłowskim, doradcą prezydenta ds. ekonomicznych, rozmawia Cezary Szymanek

Publikacja: 14.02.2004 08:16

Panie Profesorze, czy zostanie Pan członkiem nowej Rady Polityki Pieniężnej?

Po co mnie pytać? Wystarczy poczekać cztery dni i wszystko będzie jasne.

Chciałby Pan być w składzie RPP?

No dobrze, to powiem, że niespecjalnie, natomiast "nigdy nie należy mówić nigdy".

Pojawiła się inna magiczna data - 1 marca, czyli moment, kiedy Platforma Obywatelska ma się zdeklarować, czy poprze plan Hausnera, czy nie. Zastanówmy się, czy nie będzie poparcia planu Hausnera przez PO, czy rzeczywiście grozi nam taka sytuacja jak swego czasu w Argentynie?

Moim zdaniem, nawet plan Hausnera nie jest wystarczającą reformą. Powinien być uzupełniony o inne dziedziny, które nie są nim objęte, np. o finansowanie służby zdrowia. Otóż, jeśli sobie wyobrazimy, że ta reforma nie zostanie wprowadzona, to zapewne, na 99%, nie grozi nam żadne drastyczne załamanie czy wybuch hiperinflacji. Grozi nam zaś utrzymanie się bezrobocia pomiędzy 15 a 20%, wzrost wynosić będzie nie 5, 6 czy 7%, ale 2-3%. Czyli coś, co miało kiedyś miejsce w Grecji. Ten kraj do Unii Europejskiej wstępował z ogromnym deficytem budżetowym, bez kontroli nad finansami publicznymi. Zapłacił za to prawie 15 latami głębokiej frustracji z powodu wyników gospodarczych, niskiego wzrostu i niewykorzystania szans tworzonych przez Unię Europejską.

Pierwszym skutkiem odrzucenia planu Hausnera będzie osłabienie złotego. Dariusz Rosati mówił niedawno, że niemal kilkadziesiąt godzin później euro będzie kosztować ponad 5 zł.

Ostrzegam przed myśleniem, że będzie to oznaczało katastrofę. Argentyny z tego powodu nie będzie. Natomiast złoty jest takim najczulszym termometrem.

Ile czasu nam jeszcze potrzeba, byśmy przekroczyli ową granicę 55% długu publicznego wobec PKB?

Gdyby spełnił się scenariusz, w którym euro będzie kosztować 5 zł, to przekroczylibyśmy tę granicę w tym samym dniu. To znaczy - gdyby to się stało jutro, to pewnie jutro też mielibyśmy te 55%.

I co wtedy?

No nic. Coraz mniej zostaje czasu na to, żeby podjąć działania, których prawo wymaga. Oczywiście, można próbować je zmienić, co byłoby kpiną z konstytucji, z państwa, z polityki gospodarczej. Problem z finansami publicznymi polega na tym, że są one trochę tak jak "rozpędzony pociąg", którego się nie daje zatrzymać w miejscu, a tym bardziej zawrócić. To oznacza, że jeśli podejmiemy odpowiednie działania, to i tak wcale nie ma gwarancji, czy nie zbliżymy się do poziomu, w którym stosunek długu do PKB będzie wynosił blisko 60%. A w niekorzystnej sytuacji może nawet i tę granicę przekroczymy.

Czy ten rząd jest w stanie zahamować narastanie długu publicznego?

Ten rząd bez poparcia innych partii, bez poparcia poważnej części opozycji oczywiście nie jest w stanie tego zrobić. Działania, które trzeba podjąć, są zbyt trudne na to, aby rząd mniejszościowy, czy taki, dla którego poparcie waha się w okolicach 50% głosów, miał szansę to zrobić sam. Zahamowanie przyrostu długu to nie tylko sprawa rządu, to jest sprawa i rządu, i opozycji.

Dziękują za rozmowę.

Skrót rozmowy

Gospodarka
Sztuczna inteligencja nie ma dziś potencjału rewolucyjnego
Gospodarka
Ludwik Sobolewski rusza z funduszem odbudowy Ukrainy
Gospodarka
„W 2024 r. surowce podrożeją. Zwyżki napędzi ropa”
Gospodarka
Szef Fitch Ratings: zmiana rządu nie pociągnie w górę ratingu Polski
Gospodarka
Czy i kiedy RPP wróci do obniżek stóp?
Gospodarka
Złe i dobre wieści przed COP 28