Gdy rok temu Orlen ogłosił, że ma zamiar szybko zdobyć dostęp do złóż ropy naftowej, w spisie krajów, w których koncern miał się starać o pola naftowe, widniała m.in. Rosja. Z czasem o tym państwie w kontekście wydobycia mówiło się coraz mniej, aż - najwyraźniej - Rosja została ostatecznie skreślona z listy. Dlaczego? Najważniejsza przyczyna wydaje się oczywista, a jest nią polityka.

Nie po to bowiem Kreml rozprawił się swego czasu z Jukosem i z jego szefem Michaiłem Chodorkowskim (odsiaduje właśnie wieloletni wyrok w syberyjskiej kolonii karnej), żeby teraz dopuścić do "odzyskanego" majątku kogoś innego niż państwowe koncerny. W szczególności zaś nie należy się spodziewać, żeby dostęp do wydobycia rosyjskich surowców energetycznych zdobyła jakaś polska firma. Dziś wydaje się, że Orlenowi łatwiej byłoby wydobyć ropę naftową ze ścian Czomolungmy tuż pod jej szczytem lub z najgłębszych szczelin Rowu Mariańskiego niż z jakiegokolwiek skrawka ziemi, który leży w jurysdykcji Władimira Putina. I nie wydaje mi się też, żeby wsparcie polskich władz miało pomóc w tej kwestii.

I oto nagle Orlen pojawia się wśród potencjalnych nabywców majątku po upadłym Jukosie. Nazwę polskiego koncernu wymienia w tym kontekście nie kto inny, jak tylko syndyk Jukosu. Ten sam, który przez długie miesiące robił wszystko, żeby płocka spółka nie przejęła Możejek. I do dziś najwyraźniej nie pogodził się z faktem zakupu litewskiej rafinerii przez Polaków. Czemu miałoby służyć to zaskakujące zaproszenie do negocjacji? Niech odpowiedzą sobie na to władze Orlenu.