Z dr. Krzysztofem Marczewskim, zastępcą dyrektora InstytutuKoniunktur i Cen Handlu Zagranicznego, rozmawia Jacek Brzeski

Dlaczego tak gwałtownie, o około 9-10%, zmalał w tym roku polski eksport?Przyczyny są dwie. Pierwsza jest koniunkturalna. Daje się nam we znaki utrata rynków wschodnich, która rozpoczęła się już jesienią zeszłego roku, a związana jest z kryzysem w Rosji. Towarzyszy temu osłabienie handlu z Europą Zachodnią, bo tamte gospodarki też zgłaszają mniejszy popyt. I tu objawia się słaba strona polskiego handlu - eksport jest bardzo skoncentrowany na najbliższych sąsiadach, na Niemczech i krajach byłego Związku Radzieckiego.Druga przyczyna strukturalna jest głębsza i obserwowana od mniej więcej 1996 roku. Od tamtej pory dynamika eksportu ma znacznie mniejsze przewyższenia w stosunku do popytu na eksport. Innymi słowy, zaczynamy mieć mniejszą dynamikę faktycznego eksportu niż moglibyśmy, gdyby brać pod uwagę dynamikę zagranicznego zapotrzebowania na polskie towary. Dzieje się tak, gdyż wtedy, gdy wpadamy w koniunkturalne dołki, ujawniają się cechy strukturalne eksportu. Oferujemy bardzo dużo takich towarów, z których zagraniczni odbiorcy rezygnują w pierwszej kolejności, gdy tylko pogarsza się u nich sytuacja gospodarcza. Nie umiemy szybko przestawiać się na inne grupy towarowe, mniej wrażliwe na wahania koniunkturalne.Po prostu, jesteśmy marginalnymi dostawcami. Gdy na przykład w Niemczech pogarszają się nastroje, to jako jedni z pierwszych tracimy tamtejsze rynki, choć wraz z poprawą koniunktury szybko na nie wracamy.To jest jedyna mocna strona tego zjawiska. Jeśli wkrótce poprawi się tempo wzrostu gospodarczego u naszych zachodnich sąsiadów, to eksporterzy zapewne to zdyskontują. Jednak taka strategia nie jest dobra na dłuższą metę. Za bardzo jest chybotliwa.Polski eksport maleje, jednak deficyt handlowy w obrotach oficjalnych jest mniej więcej taki sam, jak przed rokiem, bo zmniejsza się także import. Czy to dobrze, że mniej kupujemy za granicą?Z punktu widzenia równowagi zewnętrznej, jest to dobra tendencja, bo przecież większy import zaszkodziłby saldu obrotów bieżących bilansu płatniczego, którego deficyt już teraz jest na granicy bezpieczeństwa. Tak poważny spadek importu nawet mnie trochę zaskoczył. Jest dowodem na istnienie silnego związku między koniunkturą wewnętrzną a popytem importowym.Dzisiejsze, mniejsze niż 2-3 lata temu, tempo wzrostu gospodarczego to między innymi rezultat polityki studzenia koniunktury prowadzonej pod hasłem powstrzymania rosnącego deficytu obrotów bieżących, którą władze gospodarcze podjęły już w 1997 roku i kontynuowały do połowy 1998 roku. Spadek importu to w zasadzie oczekiwana konsekwencja tamtej polityki gospodarczej. Niepokoi mnie jednak, że zaczynamy stosować strategię "go and stop" - co jakiś czas przyspieszamy i zwalniamy. Przyznajemy w ten sposób, że musimy okresowo korygować tempo wzrostu ekonomicznego, gdyż konkurencyjność eksportu poprawia się zbyt wolno, byśmy mogli ciągle rozwijać się "na wysokich obrotach". To zjawisko trzeba także uznać za dowód, że mamy zbyt ubogie instrumentarium polityki gospodarczej, że za bardzo oparta jest ona na polityce monetarnej. Można powiedzieć, że Polska po raz pierwszy od wielu lat natknęła się na barierę bilansu płatniczego, a kryzys rosyjski zaostrzył związane z tym problemy.Czy silny związek popytu wewnętrznego z zakupami importowymi oznacza, że maleje ostatnio głównie import towarów konsumpcyjnych?Niestety, nie. Najbardziej zmalała dynamika zakupów dóbr zaopatrzeniowych i inwestycyjnych. Jest to w jakimś stopniu zrozumiałe, bo konsekwencją każdego istotnego osłabienia koniunktury jest spadek zainteresowania inwestowaniem. W Polsce spadek tempa wzrostu nakładów inwestycyjnych jest teraz poważniejszy niż tempa wzrostu konsumpcji. Mamy więc do czynienia ze zjawiskami typowymi dla cyklu koniunkturalnego - w pierwszej kolejności rosną zapasy, potem słabnie dynamika produkcji i inwestycji, a konsumpcja jest ostatnią instancją, która podtrzymuje wzrost gospodarczy. Z teoretycznego punktu widzenia powinienem się cieszyć - po raz pierwszy będziemy mieli w Polsce wyraźny, pełny cykl koniunkturalny.Jakie zagrożenia wynikają z faktu, że 70% naszego handlu przypada na kraje Unii Europejskiej?To jeszcze jedna słabość polskiej gospodarki. Dywersyfikacja geograficzna handlu jest potrzebna. W tej chwili sytuacja ekonomiczna Unii przekłada się na naszą sytuację. W dodatku, Europa Zachodnia wcale nie jest najdynamiczniejszym obszarem świata. Dystansują ją na przykład Stany Zjednoczone i wiele krajów Azji Południowo-Wschodniej. My tymczasem robimy interesy głównie z zachodnimi sąsiadami, gdyż po upadku monopolu państwowego w handlu każde, nawet nieduże przedsiębiorstwo działa na tym polu samo. Nie ma się więc co dziwić, że wywozi swoje produkty tam, gdzie jest najbliżej, że ogranicza się do horyzontu europejskiego. Nasze firmy nie mają większych możliwości, by zbudować jakiś porządny eksport, na przykład do krajów Ameryki Łacińskiej.Handlując z Unią Europejską włączamy się w międzynarodowy podział pracy, ustawiając się, niestety, na pozycjach podwykonawców, specjalizujących się w obrocie uszlachetniającym. Jesteśmy pasywni i to nie my, a nasi partnerzy kształtują handlowe strategie wieloletnie. A przecież jeszcze niedawno sami doświadczyliśmy, co daje aktywna postawa. Przypomnę, że w latach 1994-96 mieliśmy bardzo obiecujące wyniki w handlu ze Wschodem. Wtedy zapowiadaliśmy się nawet na "małego tygryska eksportowego".Handel z Niemcami, na które przypada około 30% naszych obrotów, nie wygląda najgorzej. Deficyt w wymianie z zachodnim sąsiadem jest prawie dwa razy mniejszy niż z Włochami.Z Niemcami mamy silne więzi kooperacyjne, kwitnie handel wewnątrzgałęziowy. Kiedy towary w ramach cyklu produkcyjnego krążą w obie strony, to ani nadwyżka nie może być zbyt duża, ani deficyt. Z Włochami sytuacja jest zupełnie inna - tu dominuje handel międzygałęziowy.W projekcie budżetu na 2000 r. rząd zakłada, że eksport wzrośnie o 14%, a import prawie o 9%. Deficyt ma wynieść 14 mld USD, co oznacza, że zapewne będzie mniejszy niż w tym roku. Czy te założenia są realne?My też spodziewamy się, że eksport i import będą rosnąć. Natomiast skoro znów ma się szybciej zwiększać PKB, to nie bardzo rozumiem, dlaczego dynamika eksportu ma przewyższać dynamikę importu. Wydaje się to tym mniej prawdopodobne, że rząd nie przewiduje realnego osłabienia złotego.Czy dolar będzie kosztował na koniec 2000 r. 3,97 zł, tak jak przewiduje rząd?Naszym zdaniem, złoty realnie się nie wzmocni. Zakładamy, że za dolara średniorocznie będziemy płacić około 4,10 zł. Trzeba jednak pamiętać, że na kurs złotego wpływają bardzo różne rzeczy. Nie tylko wyniki handlu zagranicznego, nie tylko kolejne transze prywatyzacyjne i sposób ich przeprowadzenia - albo nieprzeprowadzenia - przez rynek walutowy, ale także sentymenty, choćby te związane z podwyższonym teraz w Polsce ryzykiem zachwiania równowagi zewnętrznej.Jak bardzo aprecjacja bądź deprecjacja złotego wpływa na bilans handlu zagranicznego?Nie zgadzam się z ekonomistami, którzy twierdzą, że kurs walutowy nie ma tu żadnego znaczenia. Oczywiście, na dłuższą metę prawdą jest, że systematyczna aprecjacja złotego zmusza eksporterów do poprawiania efektywności i konkurencyjności. Mam jednak wątpliwości, czy po 1995 roku tempo aprecjacji nie było zbyt szybkie w stosunku do możliwości adaptacyjnych naszych przedsiębiorstw. Tym bardziej że umacnianiu się złotego towarzyszyło znoszenie ceł. Nasz przemysł lekki to najlepszy przykład, że wspólne działanie obu tych czynników może całe branże wpędzić w tarapaty.Rząd nie wyklucza, że w tym roku deficyt obrotów bieżących zbliży się do 7% PKB, a w 2000 r. nieco przekroczy 6% PKB. Czy grozi nam, że ten wysoki wskaźnik utrwali się w następnych latach?Nasza prognoza na lata 1999-2000 jest mniej optymistyczna. W tym roku deficyt będzie nieco mniejszy niż 7% PKB, a w następnym nieco większy niż 7%. Wszystko dlatego, że import wzrośnie bardziej niż zakłada to rząd. Chyba że zaostrzona zostanie polityka pieniężna, ale na razie nie ma takich sygnałów.Finansowanie deficytu obrotów bieżących jest teraz łatwiejsze, niż zapewne będzie w przyszłości. Poważną pozycją są tu bowiem - jak na razie - wpływy z zakupu udziałów w prywatyzowanych przedsiębiorstwach przez inwestorów zagranicznych. Jednak po 2002 roku sprywatyzowana będzie większość atrakcyjnych aktywów państwowych. Równocześnie zwiększą się wówczas spłaty rat długu zagranicznego. Rozumiem, że pytanie, co się będzie działo z polskim bilansem płatniczym w latach 2003-05, nie jest najważniejsze dla polityków. Ich interesuje najbliższa przyszłość. Dla naukowców jest to bardzo frapująca kwestia. Być może sytuację poprawią transfery z Brukseli i spodziewana nowa fala inwestycji zagranicznych po naszym wejściu do Unii Europejskiej. Nie jest to jednak pewne i zależy od oceny pozycji inwestycyjnej Polski w tym okresie.O dzisiejszych złych wynikach bilansu płatniczego przesądza słabnący handel nieoficjalny. Rozumiem, że już nigdy nie będzie nam przynosił tak wielkich korzyści, jak w ostatnich latach.Zawsze mnie dziwiła fascynacja tym zjawiskiem, przekonanie wielu polityków, że jest to wspaniały sposób równoważenia bilansu obrotów bieżących, te wszystkie zachwyty, że Stadion X-lecia jest piątym polskim eksporterem. Handel nieoficjalny to efemeryda, opiera się na ruchomych piaskach. Był możliwy na tak wielką skalę, wtedy gdy utrzymywały się poważne różnice stóp akcyzowych między Polską a Zachodem i gdy rubel był silny. Co więcej, istotna część tego handlu to wymiana pozostająca poza systemem podatkowym, głównie ze Wschodem. Można więc powiedzieć, że handel przygraniczny w pewnym sensie dotowano, skoro właściwie nie był przedmiotem podatków, które musiały płacić firmy prowadzące oficjalne obroty.Teraz wymiana przygraniczna w Polsce nabiera charakteru takiego, jak w krajach Zachodu - będzie istnieć, ale nie stanie się źródłem powstawania wysokich nadwyżek handlowych. Jedyna niewiadoma to polityka handlowa Rosji w najbliższych latach. Gdyby rubel ponownie poważnie się wzmocnił, to handel nierejestrowany znów stałby się dobrym interesem. Specjalnie jednak nie liczyłbym na to.Dziękuję za rozmowę.

.