Przełom lat, a zwłaszcza stuleci, skłania ekonomistów, polityków, analityków i dziennikarzy do stawiania pytań dotyczących przyszłości i snucia prognoz na najbliższy czas, a takżena bardziej odległe okresy. Z kilkuset takich opracowań, które pod koniec grudniai na początku stycznia ukazały się w światowej prasie, wybraliśmy dla Państwa kilkanaście.
Jaka będzie przyszłość europejskiej integracji?"Za parę dziesięcioleci, w nowym milenium, Europa stanie przed ważnym problemem. Aby przetrwać pod względem gospodarczym i społecznym, będzie musiała obniżyć bariery imigracyjne i zmienić swoje rasowe i etniczne oblicze poprzez zezwolenie na masową imigrację siły roboczej z całego świata, i to nie tylko niewykwalifikowanej czy na wpół wykwalifikowanej, jaką w przeszłości do siebie wpuszczała w celu uzupełnienia niedoborów.Zdaniem ekspertów ONZ, wiele krajów europejskich (i Japonia) będzie miało więcej ludzi starych i mniej niemowląt niż kiedykolwiek w swej historii. Według ONZ-owskich opracowań do 2025 roku Włochy będą musiały zwiększyć liczbę imigrantów do 9 milionów (o 300 tys. rocznie) osób, aby utrzymać liczbę ludności na poziomie 1995 roku. Niemcy - w tym samym celu - będą potrzebować 14 milionów imigrantów (500 tys. rocznie), a Francja - 2 milionów. W sumie - Unia Europejska do 2025 r. będzie potrzebować 135 milionów imigrantów. "Rządy europejskie wciąż stosują najbardziej wyrafinowane formy kontroli imigracji - mówi Arthur Helton z amerykańskiej Rady Stosunków Międzynarodowych. - Ale społeczeństwa europejskie spragnione są nowej krwi, która przybędzie spoza Europy".(Barbara Crosette, w "The New York Times").Jakie są prognozy dla Polski?"Polska znów wykaże się imponującymi wynikami. Po paru latach "tygrysiego" rozwoju, w roku 1999 wzrost gospodarczy uległ zwolnieniu, a to wskutek kryzysu na wschodzących rynkach. Ożywienie, które nastąpi w Polsce w 2000 r. i które wyrazi się 5-procentową stopą wzrostu, kraj będzie zawdzięczał swojemu sukcesowi w ukierunkowaniu handlu na strefę euro, której gospodarka znów wykazuje wzrost. Obecnie jedna trzecia polskiego eksportu trafia do samych tylko Niemiec.Jednakże nie może to prowadzić do samozadowolenia. Nawet Polska nie będzie odnotowywać takiego szybkiego wzrostu, by mogła osiągnąć poziom stopy życiowej Unii Europejskiej w ciągu najbliższych 20 lat. Co więcej - w 2000 roku kraje należące do czołówki w Europie Środkowej będą musiały poważnie się zająć drugą fazą pokomunistycznych reform. (...) W regionie tym wciąż jest mnóstwo bardzo dużych przedsiębiorstw przemysłu ciężkiego, które nie przynoszą żadnych zysków i które pochłaniają wielkie sumy pieniędzy publicznych. Ich lista jest długa - od kopalń (zwłaszcza w Polsce i Rumunii), po hutnictwo stali i przemysł obronny. Proces ich restrukturyzacji będzie nadwyrężał budżety narodowe do granic wytrzymałości. Mimo swego dynamizmu gospodarczego, Polska nie może wykluczyć w 2000 r. zachwiania swojej waluty. (...)W sytuacji, kiedy rządy tego regionu będą się zajmować najbardziej drażliwymi pod względem społecznym reformami gospodarczymi i kiedy będą znikać tysiące stanowisk pracy, społeczne niezadowolenie będzie rosnąć. Przejawi się ono w nasilonym sceptycyzmie wobec integracji z zachodnimi klubami, które są tu postrzegane jako siły napędzające te reformy. Dla ministrów w Pradze, Warszawie i Budapeszcie członkostwo w UE pozostaje głównym celem polityki zagranicznej. Jednakże zwykli obywatele Europy Środkowej i Wschodniej coraz bardziej uważają UE za gospodarczą klikę, która chce otwarcia rynków krajów kandydackich, ale niewiele chce dać w zamian. Ich nieufność do Brukseli w 2000 r. rozpowszechni się, gdyż przeciwnicy członkostwa w UE lub ci, którzy chcą jego opóźnienia, będą mówić wyborcom, że szybkie przystąpienie do UE będzie oznaczać ekonomiczną prostytucję.Ekonomiczny nacjonalizm da o sobie znać najbardziej w Polsce. Poparcie Polaków dla członkostwa w UE szybko słabnie - z 80% w 1996 r. do 55% obecnie. W 2000 roku odsetek ten spadnie poniżej 50%; ugrupowania sprzeciwiające się członkostwu w UE, na przykład chrześcijańscy narodowcy z koalicji rządzącej, będą trafiać do przekonania coraz większej liczbie wyborców, którzy obawiają się, że ich kraj pakuje się w zły interes. Nasili się także debata - wywołana sprzedażą największych banków cudzoziemcom - w kwestii, czy Polska nie wpuszcza za dużo obcego kapitału. Pod obstrzałem znajdą się też obce supermarkety za podminowywanie małych, miejscowych sklepów. Politycy zostaną chyba zmuszeni do wsłuchiwania się w te głosy".(Matthew Valencia w "The Economist").Jakie będą skutki wprowadzenia euro?"Istniejąca zaledwie od roku wspólna waluta euro szybko okazała się potężnym katalizatorem politycznej integracji Europy. Przyspieszyła przeobrażanie się kontynentu ze strefy wolnego rynku w bardziej ścisłą całość polityczną. Jeśli w przyszłości dojdzie do powstania "Stanów Zjednoczonych Europy", to historycy za jego źródło uznają narodziny euro w styczniu 1999 roku. Przed pojawieniem się euro niewielu ludzi ośmielało się przewidywać, dokąd Europa zmierza. Europa pozostawała projektem bezprecedensowym i na wielu odcinkach poruszała się bez mapy drogowej. "Dotychczas integracja gospodarcza zawsze biegła szybciej niż integracja polityczna - mówi Charles Wyplosz, pracownik naukowy genewskiego Centrum Badań nad Polityką Gospodarczą. - Euro zaczęło to zmieniać". (...)Pierwszy rok funkcjonowania euro przyniósł w Europie rekordowy wolumen fuzji i przejęć. Spółki narodowe zaczynają stosować strategię europejską. Przewiduje się, że banki i towarzystwa ubezpieczeniowe będą się łączyć ze sobą, tworząc nową grupę paneuropejskich gigantów. "Za pięć lat będziemy mieli europejską władzę bankową" - mówi Wyplosz.(John Schmid w "The International Herald Tribune")."Wspólna waluta pozwoliła Europie odzyskać część swej niezależności w stosunku do innych wielkich walut światowych - zwłaszcza amerykańskiego dolara i japońskiego jena. Dewiza europejska przyczyniła się też do powstania przestrzeni stabilności (inflacja przestała być groźbą), otwarła nowe możliwości finansowania a także - zwłaszcza w ostatnich miesiącach - pomogła osiągnąć wyższą stopę wzrostu gospodarczego i wyższą stopę zatrudnienia. Długi spadek kursu euro też trzeba zapisać na dobro tej waluty. Wzmocniła się przez to pozycja europejskich eksporterów na rynkach światowych.W istocie rzeczy słabość euro kryje się gdzie indziej. Zwycięstwo Europy, zwycięstwo euro - nie stało się jeszcze sprawą Europejczyków. Obywatele państw "Jedenastki" zaakceptowali euro, ale go nie polubili. Nie uczynili z niego jeszcze "swojej" waluty. Z powodu długiego okresu przejściowego, banknoty i monety pojawią się w naszych portmonetkach dopiero od 1 stycznia 2002 roku. Jak dotąd - we Francji - tylko jedna rodzina na sto zapłaciła co najmniej jeden swój rachunek w walucie euro. Nie wiele lepiej jest w przedsiębiorstwach.Co gorsze - o ile unia walutowa robi postępy, o tyle unia gospodarcza drepcze w miejscu. Nie ma zwłaszcza postępu w dziedzinie harmonizowania polityki fiskalnej. Perspektywę zaciemniają dyskusje - co prawda niezbędne - nad rozszerzeniem Unii Europejskiej. A przecież euro, a także Europa, jest jak rower: kiedy nie jedzie, przewraca się".(Z artykułu wstępnego "Le Monde").Czy w Europie będzie boom?"Szykujcie się na wzrost cen akcji, ale trzymajcie się mocno poręczy. Zważywszy że zyski spółek wzrastają, że inflacja jest niska i że apetyt inwestorów na europejskie akcje rośnie, wszystko wskazuje na to, że 2000 rok będzie dla tych akcji rokiem znakomitym. Jednakże jazda ta nie będzie gładka. Eksperci ostrzegają, że największe dziury na jezdni mogą być tuż za najbliższym zakrętem.Mark Howdle, główny strateg inwestowania w akcje europejskie londyńskiego Salomon Smith Barney, mówi: "Nie widzę niczego, co mogłoby przeszkodzić Europie w odnotowaniu wzrostu cen akcji w 2000 roku. Jednakże w pewnym momencie musi nastąpić korekta".Może się tak zdarzyć, ponieważ inwestorzy zaczęli z wyprzedzeniem celebrować nowe milenium. Tradycyjna styczniowa zwyżka wystąpiła dwa miesiące wcześniej niż zwykle, a to wskutek szału zakupów akcji europejskich spółek telekomunikacyjnych i wysoko rozwiniętej techniki. Od początku listopada 1999 r. indeks Dow Jones Stoxx europejskich blue chipów wzrósł o ponad 10% i w styczniu br. prawdopodobnie wzrośnie o dalsze 10%. "Jednakże wkrótce po tym, w I kwartale, może dojść do nieprzyjemnej konsolidacji" - mówi Benn Funnell, strateg Morgan Stanley. (...)Analitycy przewidują, że rynek może wykazać spadek o 10%, zanim znów zacznie wzrastać. Jednakże jeśli nawet wystąpi ta korekta, rok 2000 zapowiada się świetnie. Rok temu niemal każdy podstawowy wskaźnik nie sprzyjał europejskim akcjom. Kurs euro był zbyt zawyżony w stosunku do dolara, zagraniczni inwestorzy mieli już w swoich portfelach zbyt dużo europejskich akcji, a gospodarka europejska przeżywała zastój. (...)W roku bieżącym podstawowe wskaźniki są bardziej obiecujące. Dochody z obligacji zniżkują, co zwiększa atrakcyjność akcji. Nie występuje groźba inflacji. Poza tym w 2000 roku Republika Federalna Niemiec będzie napędzać wzrost gospodarczy Europy. A nie hamować, jak w 1999 roku.Przede wszystkim zaś w całej Europie rosną zyski spółek. Narasta boom w dziedzinie wielkich fuzji i przejęć. W 1999 r. spółki europejskie uczestniczyły w rekordowo wysokiej liczbie transakcji. Eksperci nie przewidują, aby w 2000 r. tendencja ta osłabła. Poza tym inwestorzy detaliczni lokują rekordowe sumy pieniędzy w fundusze inwestycyjne. W październiku 1999 r. na sześciu głównych rynkach europejskich do funduszy tych napłynęła suma równa 10,4 mld USD".(Vanessa Fuhrman, w "The Wall Street Journal Europe").Co będzie z Japonią i Chinami?"Japonia podnosi się na nogi, a Chiny przyspieszają przejście do gospodarki rynkowej. Ale jeśli zajrzymy za fasadę, to dostrzeżemy nierozwiązane problemy, które będą się ciągnąć długo. Japonia i Chiny to największe niewiadome pięciu najbliższych lat.Z jednej strony z Japonii nadchodzą w końcu dobre wiadomości. Zagraniczni inwestorzy wreszcie rozchwytują japońskie aktywa. Konsumenci stopniowo znów zaczynają wydawać pieniądze. Druga - w kolejności - gospodarka świata być może wkrótce zacznie pokazywać, że zależy jej na utrzymaniu tej pozycji.Jak zawsze jednak w Japonii, ilekroć sytuacja się poprawia, tylekroć słabnie wola polityczna. Stojąc w obliczu wyborów, premier Keizo Obuchi wycofuje się nagle z najtrudniejszych reform gospodarczych. "W zasadzie popieram restrukturyzację - powiedział niedawno. - Ale nie taką drastyczną restrukturyzację jak w USA". Co to oznacza? Oznacza, że nie będzie masowych zwolnień. (...)Chiny - to sprawa jeszcze bardziej skomplikowana. Zgoda Chin na szerokie otwarcie swojego rynku w zamian za członkostwo w Światowej Organizacji Handlu, to początek batalii, a nie koniec. W walce tej z jednej strony będzie uczestniczył zacofany przemysł, który nie chce tego otwarcia, a z drugiej strony - ta część rządu (na czele z premierem Zhu Rongji), której zdaniem jedynie konkurencja może zmusić najbardziej zacofane gałęzie przemysłu do przekształceń.(David E. Sanger, w "The York Times").Czy lokomotywa amerykańska będzie pędzić nadal?"Ekonomiści specjalizujący się w prognozach optymistycznie zapatrują się na perspektywy gospodarcze USA roku 2000. W rzeczywistości ogarnęła ich taka euforia, że już samo to powinno nas nastroić sceptycznie.Niemal wszyscy spośród 53 ekonomistów uczestniczących w przeprowadzanej co pół roku ankiecie "The Wall Street Journal" uważają, że wysokie wydatki konsumentów, rosnąca wydajność pracy i bardzo niska stopa inflacji utrzymają dynamikę amerykańskiej gospodarki przez cały 2000 rok, co sprawi, że zostanie pobity rekord długotrwałości ekspansji gospodarczej w historii USA.Ekonomiści ci (reprezentujący m.in. największe amerykańskie banki inwestycyjne) przewidują, że wzrost produktu krajowego brutto USA wyniesie w I kwartale 2000 r. 2,6% (w skali rocznej), a w II, III i IV kwartale - 3,1%. Wprawdzie w porównaniu z bardzo szybkim tempem wzrostu w 1999 roku będzie to wzrost wolniejszy (głównie dlatego, że wyższe stopy procentowe osłabią wydatki na budowę domów mieszkalnych), niemniej jednak kondycja gospodarki w 2000 r. będzie bardzo dobra (dla porównania - w pierwszych trzech kwartałach 1999 r. gospodarka rozwijała się średnio w tempie 3,8% w skali rocznej; dane za IV kwartał 1999 r. rząd poda jeszcze w styczniu br.). (...)Zdaniem ankietowanych ekonomistów, krótkoterminowe stopy procentowe będą rosnąc, ponieważ Zarząd Rezerwy Federalnej będzie kontynuował zaostrzenie polityki pieniężnej. Jednakże podwyżki stóp procentowych jedynie spowolnią wzrost gospodarczy i absolutnie go nie zahamują. "Aby zahamować obecną ekspansję gospodarczą, Fed musiałby bardzo agresywnie podnosić stopy procentowe, a to jest bardzo mało prawdopodobne" - mówi Maria Ramirez, prezes nowojorskiej firmy konsultingowej MFR Inc. (...)(Constance Mitchell Ford, w "The Wall Street Journal").Czy ceny akcji amerykańskich nadalbędą strzelać w górę?"Dlaczego ceny akcji na rynku USA tak bardzo wzrosły? Moja teoria brzmi: amerykańscy inwestorzy doszli do wniosku, że, jeśli akcje trzymane są przez długi czas, to wcale nie są tak ryzykowną inwestycją, jak niegdyś sądzono; inwestorzy kupują je więc po coraz wyższych cenach, ponieważ są one naprawdę tanie.Skąd się to bierze? Po pierwsze, ryzyko trzymania akcji zmalało ze względu na rozwój wydarzeń w technologii, gospodarce, zarządzaniu i polityce. Po drugie, dzięki rozpowszechnianiu się i łatwemu dostępowi do informacji (opartej na najnowszych badaniach) inwestorzy poznali prawdę na temat inwestowania, a mianowicie to, że akcje, które w okresie historycznym przynosiły dwukrotnie większy zwrot kapitału niż obligacje, są wprawdzie bardzo niebezpieczne na krótką metę, ale na długą metę wcale nie są bardziej niebezpieczne niż obligacje. Nawet jeśli nie zgadzacie się z tą teorią, musicie przyznać, że w ciągu dwu ubiegłych dziesięcioleci na amerykańskich rynkach finansowych nastąpiły ogromne zmiany, które nieuchronnie ogarną również resztę świata. Zmiany te są wynikiem zastanawiającego zbiegu różnych tendencji.Jedną z nich jest demokratyzacja finansów. Najważniejszą zmianą społeczno-demograficzną XX stulecia jest powstanie pierwszej w historii licznej klasy pracowników - kapitalistów, czyli ludzi, którzy dążą do wzbogacenia się zarówno dzięki otrzymywaniu płacy z pracy najemnej, jak i posiadaniu kapitału. Do niedawna rynek akcji był tylko dla bogatych i starych. W 1980 r. udziały w funduszach inwestycyjnych miało tylko 6 milionów rodzin amerykańskich - dzisiaj - 45 milionów i liczba ta stale rośnie. Według badań Instytutu Gallupa, w październiku 1999 r. akcje posiada już - bezpośrednio lub w funduszach - 60% Amerykanów. (...)Ale czy boom na rynku akcji USA się utrzyma? I czy się rozprzestrzeni? Przede wszystkim trzeba wiedzieć, że powodem wyższych cen akcji nie są większe zyski czy niższe stopy procentowe. Jest nim obniżanie się tego, co ekonomiści nazywają "premią za ryzyko akcji", a więc "ekstrazwrotu, jakiego inwestorzy oczekują od akcji w porównaniu z obligacjami rządowymi, ponieważ uważają akcje za bardziej ryzykowne, mimo że tak nie jest, co wykazał swoimi badaniami prof. Jeremy Siegel z uniwersytetu pensylwańskiego i inni badacze. (...)Jestem głęboko przekonany, że wzrost cen akcji będzie trwał nadal w mniej więcej takim samym tempie, jak w ciągu ubiegłych pięciu lat. W takim przypadku do 2005 roku indeks Dow Jones powinien osiągnąć poziom 36 000 punktów. Po tym okresie ceny akcji będą już w pełni odpowiadały ich wartości i zwrot kapitału z akcji wyrówna się - będzie wynosić 5 - 6% rocznie. Oczywiście, nie mam kryształowej kuli. Proces ten może potrwać 3, 7, a może 10 lat lub nawet 20 lat, jeśli w gospodarce nastąpi zwrot na gorsze. (...)Na razie świat jest w połowie procesu rewaluowania akcji, który rozpoczął się w początkach lat osiemdziesiątych, dzięki poznaniu prawdziwej natury akcji, obligacji i ryzyka oraz dzięki bardziej stabilnej gospodarce. Czeka nas druga połowa drogi, a kiedy ją przebędziemy okaże się, że wykreowaliśmy dziesiątki bilionów dolarów nowego bogactwa i że skorzystali na tym ludzie o niskich i średnich dochodach i młodzi, a nie tylko ludzie bogaci i starzy".(James K. Glassman, pracownik naukowy American Enterprise Institute, w "The International Herald Tribune").Jak będą wyglądać giełdy?"W XXI wieku, i to raczej wcześnie, będziesz mógł zasiąść wygodnie w skórzanym fotelu i polecić głosem swojemu komputerowi, aby cię połączył z eBay, dzięki czemu będziesz mógł wziąć udział w ostrej aukcji takich oferowanych tam pozycji, jak antyczny telefon komórkowy Nokii, pierwsze wydanie powieści "Bridget Jones' Diary" - i... 10 tysięcy akcji spółki o nazwie Poczta Stanów Zjednoczonych.Przesada? Może. Ale technologia elektroniczna wywiera taki wpływ na rynki finansowe, że zespół ekspertów z Lehman Brothers doszedł niedawno do wniosku, iż przyszła giełda rozwinie się nie z takich tradycyjnych instytucji jak NYSE, czyli Nowojorska Giełda Akcji, lecz ze spółek handlu elektronicznego lub aukcyjnych stron internetowych.Oczywiście, eksperci ci dodali, że jest to tylko jedna z możliwości, i to bardzo odległa. Poza tym ewolucja może pójść w odwrotnym kierunku. Oto NYSE przekształci się w działający całą dobę na okrągło jeden rynek internetowy, który zagrozi dzisiejszym internetowym stronom aukcyjnym.Wynika z tego, że Wall Street wchodzi w nowe milenium w podobny sposób, jak przesądni piloci wchodzą w obszar powietrzny Trójkąta Bermudzkiego: boją się oni najgorszego, mają nadzieję, że wszystko będzie OK, ale przygotowani są na wszelką ewentualność. "Rynek będzie nieustannie się przekształcał - mówi William Freund, dyrektor nowojorskiego Ośrodka Badań Rynków Akcji i były główny ekonomista NYSE. - Dzisiejszy model jest przedmiotem twórczej destrukcji".(Diana B. Henriques, w "The New York Times").Jakie będą zadania Alana Greenspana?"Od czasu, kiedy w 1987 r. Ronald Reagan na szefa Fedu wyznaczył Alana Greenspana, człowiek ten bezpiecznie przeprowadził gospodarkę amerykańską przez krach, jaki w tym samym roku nastąpił na Wall Street, przez kryzys kas oszczędnościowo-pożyczkowych w USA oraz przez katastrofę wschodzących rynków w 1998 roku. Sukces Greenspana jest tym bardziej godny uwagi, że od pewnego czasu sterowanie bankiem centralnym stało się o wiele bardziej skomplikowane.Przed paru laty zakładano, że spadek bezrobocia poniżej 6% wywołuje inflację. Tymczasem bezrobocie w USA od pięciu lat kształtuje się poniżej tego poziomu, a mimo to inflacja nie podnosi głowy. Również przed paru laty centralne banki uważały, że wzrost gospodarczy wyższy niż 2,5% rocznie jest proinflacyjny. Ale i to założenie zostało przez gospodarkę podważone.Pozbawiony dawnych wskazówek Greenspan potrafił jednak zachować równowagę między atrakcyjnością wzrostu a strachem przed zabijającą ten wzrost inflacją. W lutym br. obecna ekspansja stanie się najdłuższą w historii Ameryki, bijąc boom z lat sześćdziesiątych, który trwał 8 lat i 11 miesięcy. Nic dziwnego, że Greenspana nazwano najlepszym szefem banku centralnego na świecie i że Clinton tak wcześnie wyznaczył go na kolejną kadencję.Niemniej jednak świętujemy tę nominację umiarkowanie. Pod okiem Greenspana gospodarka rzeczywiście rozwijała się równomiernie, ale nie można tego powiedzieć o rynkach finansowych. Ceny akcji rosły w fantastycznym tempie i ludzi rozsądnych przyprawiały o zawrót głowy. Krach na Wall Street mógłby położyć kres boomowi. Greenspan rozumie to doskonale, ale nawet najlepszy szef banku centralnego na świecie nie może sterować rynkiem akcji".(Z artykułu wstępnego "The Washington Post")."Głównym zadaniem Fedu w 2000 roku będzie dopilnowanie miękkiego lądowania, to znaczy niedopuszczenie do zbytniego spadku cen akcji. Będzie to zadanie wyjątkowo trudne, ponieważ Stany Zjednoczone odnotowują wysoki deficyt bilansu rachunków bieżących. Amerykańscy konsumenci szaleją z zakupami, dzięki czemu reszta świata unika recesji. Gdyby na rynku akcji doszło do ostrego spadku cen, pojawiłoby się również niebezpieczeństwo załamania się dolara, co miałoby destabilizujące skutki dla cen obligacji i wszystkich aktywów finansowych. W rezultacie gospodarka USA, jak i świata, są obecnie uzależnione od nowojorskiego rynku akcji - i to bardziej niż kiedykolwiek w historii".(David Hale, główny analityk ZurichFinancial Services, w "The Economist")."Czy żywy człowiek handlujący na parkieciestanie się przeżytkiem?Odpowiedź 1: Tak, już wkrótce. Ludzie pozostaną na zawsze, ale jako sprzątacze. Floor traders też będą, ale jako żywe rekwizyty na użytek telewizji CNBC czy finansowej sekcji telewizji CNN, płatni za komentarze i telewizyjne ratingi, a nie za wykonywanie swojego zawodu. (Ted Buchholz, były doradca Białego Domu w sprawach polityki gospodarczej).Odpowiedź 2: Nie. Tylko wtedy, kiedy komputerowi uda się posiąść taką właściwość człowieka, jak intuicja. A więc nigdy (John Gray, profesor London School of Economics i doradca brytyjskiego premiera).Odpowiedź 3: Nigdy nie stanie się przeżytkiem. Nie można wszystkiego zautomatyzować. Liczba zmiennych jest nieskończona, toteż inteligencja ludzka zawsze będzie potrzebna. To tak, jakbyśmy zapytali: Czy znikną mózgi? (Thomas McGraw, wykładowca historii gospodarki w Harvard Business School).Odpowiedź 4: Tak. Człowiek stanie się na parkiecie przeżytkiem, podobnie jak przeżytkiem staną się agenci ubezpieczeniowi, maklerzy giełdowi, agenci biur podróży, pośrednicy w handlu nieruchomościami i ci wszyscy, których główną funkcją jest pomaganie w kontaktowaniu się sprzedającego z kupującym. Wszyscy oni będą musieli zmienić swoje zadanie: zająć się doradzaniem i służeniem informacją (Robert Reich, były szef resortu pracy USA, wykładowca polityki gospodarczej i społecznej na Brandies University)".(Z milenijnego dodatku "The Wall Street Journal").Czy siły rynkowe zachowają swoją żywotność?"W końcu spełniło się marzenie przewodniczącego Mao o permanentnej rewolucji, choć nie zupełnie tak, jak to sobie wyobrażał. Wiek XX kończy się potężnym umocnieniem naszej szczególnej odmiany kapitalizmu, która produkuje nieustającą rewolucję z monotonią i regularnością dawnego parowego młota. Siły rynkowe, jak wszystkie siły natury, zawsze znajdą sobie drogę. Tak było w Rosji Lenina i w japońskich obozach dla jeńców. Znajdą one sobie drogę nawet w naszej służbie zdrowia. Prawo popytu i podaży przetrwa nawet wtedy, kiedy wyginą szczury (...)Kapitalizm rynku akcji jest skrajną, purytańską formą wolnej przedsiębiorczości, ale równie rewolucyjną, co niegdyś Czerwona Gwardia. Rynek kapitałowy jest tak samo anonimowy i amoralny, jak rynek towarów. Wprawdzie czasami popełnia błędy, ale gwarantuje ekonomiczne korzyści, ponieważ pęd do wyższych zysków drogą zwiększania wydajności przynosi zmiany. Konkurencja zmusza do obniżania kosztów i kreuje nowe produkty, aby przyciągnąć nabywców. Jest to proces, który nie ma końca, a cierpieniom z powodu zmian stale towarzyszą korzyści płynące z wysokiej wydajności i inwencji. (...)Na nowe stulecie możemy spoglądać z optymizmem. Dylematy związane z ciągłą rewolucją pozostaną. Zmiany i konflikty są ważne dla postępu ludzkości, ale dla jej szczęścia ważna jest też harmonia i stabilność. Dlatego nasze wyzwanie polega na tym, abyśmy zmuszali rewolucję do pracy na naszą rzecz".(Graham Searjeant w "The Times").Jakie są perspektywy globalizacji?"Przez 50 lat poprzedzających I wojnę światową, większość przepływu kapitału w świecie kontrolowała grupa paru tysięcy najbogatszych rodzin europejskich. W przyszłym, XXI wieku, o przepływie kapitału będą decydowali menedżerowie funduszy inwestycyjnych, lokujący oszczędności setek milionów ludzi. (...)Kiedy przed 10 laty kończyła się zimna wojna, akcje lub udziały w funduszach emerytalnych posiadało na świecie około 100 milionów ludzi. Do 2010 roku ich liczba może wzrosnąć do miliarda. W Chinach jest już ponad 35 milionów drobnych akcjonariuszy. (...)Jednak sporą część ludzkości wciąż nęka nacjonalizm oraz rywalizacja etniczna i plemienna, zwłaszcza w krajach, gdzie industrializacja znajduje się jeszcze we wczesnej fazie. Dwie trzecie ludzkości świata wciąż mieszka na wsi. Nie będzie można nie doceniać potencjału konfliktów społecznych i politycznych, wynikających z wprowadzenia nowej technologii.Wchodząc w nowe tysiąclecie możemy z pewnością powiedzieć tylko jedno: rewolucja polityczna, jaka przeszła przez Euroazję w końcowych latach osiemdziesiątych i w latach dziewięćdziesiątych, dała nam drugą szansę (po zmarnowanej szansie na początku XX wieku) stworzenia gospodarki światowej i podzielenia się korzyściami z rewolucji przemysłowej ze wszystkimi narodami świata".(David Hale w 'The International Herald Tribune").Czy XXI wiek będzie stuleciem Ameryki?"Jeszcze w połowie lat osiemdziesiątych mówiono, że Stany Zjednoczone weszły w okres schyłku. Co prawda, dominowały w XX wieku, ale osiągnęły już swoje apogeum. Wybijała godzina Europy i Azji.Były to zapowiedzi przedwczesne. Stany Zjednoczone nie zapadały w sen. One się zmieniały. Dokonały wynalazku zwanego nową gospodarką. Zintegrowały - jako pierwsze - najnowszą technologię informatyczną z przemysłem i usługami. Rewolucja ta zapewniła gospodarce amerykańskiej pozycję dominującą. Tę potęgę gospodarczą i technologiczną uzupełniła - po zwycięstwie w zimnej wojnie - ich dominacja militarna i ideologiczna.Ich potęga polityczna i gospodarcza jest też - przede wszystkim - potęgą kulturalną: pop kultura amerykańska dominuje na świecie. Czyż więc XXI wiek zapowiada się jako powtórka wieku XX? Czy będzie również stuleciem amerykańskim? (...)Jedynym mocarstwem, które próbuje zamanifestować swoje znaczenie obok Ameryki, jest Europa. Kroczy naprzód uparcie. Jej gospodarka weszła na drogę trwałego wzrostu.Jednak w tym samym czasie, kiedy Europa robi postępy na drodze do dalszej integracji, rozszerza się ona w kierunku wschodnim, a będzie się jeszcze dalej rozszerzać w kierunku południowym, a nawet w kierunku Orientu, to znaczy Turcji, której 95% terytorium znajduje się w Azji. (...)Czy Europa licząca 28 państw, coraz bardziej różnorodna, będzie umiała stać się czymś więcej aniżeli tylko szeroką strefą wolnego handlu? Od odpowiedzi na to pytanie będzie zależeć to, czy XXI wiek będzie również - w jakimś stopniu - stuleciem europejskim, po to aby globalizacja nie rymowała się wyłącznie z amerykanizacją".
(Z artykułu wstępnego w "Le Monde")
Zebrał ZBIGNIEW SALA