Wtorkową niezłą koniunkturę na amerykańskim parkiecie wiązano z publikacją informacji z rynku nieruchomości. Rzeczywiście, zarówno liczba rozpoczętych budów, jak i wniosków o pozwolenie na budowę były lepsze od oczekiwań. Czy jednak można to traktować jako powód zmniejszenia obaw o zapaść na rynku nieruchomości i tym samym stan gospodarki USA? Nie wydaje się. Liczba rozpoczętych budów podniosła się w lutym z najniższego poziomu od 1997 r., a liczba zezwoleń na nowe inwestycje znów się zmniejszyła i była niewiele większa od najniższego poziomu od 1998 r., osiągniętego poprzednio pod koniec 2006 r. Zresztą nie do końca teraz wiadomo, jak takie dane interpretować. Wszak większa liczba nowych inwestycji może skutkować dodatkowym zaostrzeniem problemów i potęgować presję na spadek cen. Jednocześnie jednak nowe inwestycje rzutują na aktywność gospodarki. Więc chyba najlepszym rozwiązaniem byłaby stabilizacja w zakresie nowych budów. W rezultacie kupowanie akcji w oparciu o takie dane jak wczoraj wydaje się mocno ryzykownym posunięciem. Skłania tym samym do obaw o trwałość takiego zapału popytu. Zachowanie S&P 500 w ostatnich dniach jest dość zrozumiałe w punktu widzenia analizy technicznej. Dzienny MACD spadł do poziomu, przy którym kończyły się lokalne zniżki w latach 2004-2006. W analogicznym miejscu znalazł się wykres 4-tygodniowej zmiany indeksu. Z drugiej jednak strony, brakuje wielu czynników, dzięki którym można byłoby mówić o zażegnaniu niebezpieczeństwa dalszą zniżką. S&P 500 nie zdołał jeszcze sforsować choćby krótkoterminowego oporu. Takim jest górka z 12 marca przy 1407 pkt. Indeks nie spadł w miejsce, w którym można byłoby mówić o wyczerpaniu potencjału zniżkowego. Takim są okolice 1340 pkt. Ten poziom wynika ze skali wcześniejszych korekt, które zabierały ok. 8 proc., licząc od lokalnego szczytu hossy, jak również z przebiegu 12-miesięcznej średniej kroczącej, której nieznaczne przełamanie mobilizowało kupujących. To skłania do wniosku, że na optymizm jest jeszcze zdecydowanie za wcześnie.