Amerykański indeks S&P 500 zaatakował wczoraj szczyt z 20 lutego (1460 pkt). Tym samym odrobił już całość strat powstałych w czasie załamania na przełomie lutego i marca. W ciągu zaledwie ośmiu tygodni S&P 500 przebył najpierw w dół, a później w górę, dystans ponad 80 pkt. To zmienność porównywalna z wydarzeniami z połowy ubiegłego roku. Owe tygodnie przyniosły radykalne zmiany poglądów rynku na temat sytuacji gospodarczej w USA. Najpierw w trakcie długotrwałego trendu wzrostowego inwestorzy zdawali się zupełnie ignorować napływające nieustannie negatywne doniesienia ekonomiczne. Krach w końcu lutego z dnia na dzień zweryfikował ten nadmierny optymizm, który ustąpił miejsca obawom przed skutkami dekoniunktury na rynku nieruchomości. Ostatnie cztery tygodnie to ponowny przypływ dobrych nastrojów.

Rynek znów wierzy w amerykańską gospodarkę, chociaż na razie owa wiara opiera się przede wszystkim na dyskontowaniu przyszłości. Przykładowo opublikowane właśnie dane o sprzedaży detalicznej świadczą co prawda o odbiciu (wzrost w ujęciu rocznym był w marcu największy od grudnia), ale do szczytowej koniunktury jest jeszcze daleko (marcowy roczny wzrost o 3,8 proc. to niespełna połowa dynamiki, jaką notowano na początku ub.r.).

Czynnikiem, który zdaje się potwierdzać trwałość trendu wzrostowego na rynku akcji, jest powrót do formy rynków surowcowych. Uważane często za barometr kondycji światowej gospodarki ceny miedzi rosną nieprzerwanie już od dwóch miesięcy. Co prawda drożejące surowce mogą zaszkodzić niektórym branżom, ale ważniejszy wydaje się powód wzrostu ich cen. Jeśli powodem tym jest powrót oczekiwań na szybszy wzrost gospodarczy na świecie, to tym lepiej dla rynku akcji. Pod tym względem sytuacja powraca do normy, jeśli za normę uznać choćby pierwszą połowę ubiegłego roku, kiedy rosły zarówno ceny surowców, jak i kursy akcji. To sytuacja korzystna zwłaszcza dla rynków wschodzących, na których spółki surowcowe mają niebagatelne znaczenie.