Poniedziałkowy rekord obecnej hossy na amerykańskim S&P 500 spowodował, że na wykresie tego indeksu powstała dawno niewidziana sytuacja. Indeks wspiął się do nowego szczytu, a tygodniowy MACD, popularny wskaźnik opisujący siłę i kierunek trendu, nawet jeszcze nie zdołał przeciąć od dołu średniej i wygenerować w ten sposób sygnału kupna. W takiej sytuacji trudno oczekiwać wyraźnych zwyżek w najbliższym czasie. Jeśli rynek będzie dalej rosnąć, to raczej w ślamazarnym tempie. Negatywna dywergencja, zwłaszcza na tygodniowym wskaźniku, to równocześnie silne ostrzeżenie przed zmianą trendu. Czy rzeczywiście trzeba się tego obawiać? Jest na to raczej za wcześnie. Sygnałem potwierdzającym niekorzystne wskazania MACD byłaby zniżka S&P 500 poniżej lutowej górki, czyli 1460 pkt. Dopóki to nie nastąpi, można liczyć na utrzymanie dobrej koniunktury, choć niekoniecznie wyraźny wzrost.

Tak jak w poniedziałek można było powątpiewać w fundamentalne przesłanki mocnej zwyżki, tak i wczoraj opublikowane dane nie zachwycały. Były odnośnie do inflacji bazowej oraz rynku nieruchomości lepsze od spodziewanych, ale patrząc na bezwzględne liczby nie było się z czego cieszyć. Inflacja CPI, jak i bazowy wskaźnik (pomijający ceny żywności i paliw) wciąż pozostają na wysokim poziomie, przy którym na cięcia stóp Fed nie będzie sobie mógł pozwolić. Natomiast liczba rozpoczętych budów i pozwoleń na nie pozostaje wciąż na niskim poziomie. Choć z drugiej strony to nawet lepiej - przy dużej ilości domów wystawionych na sprzedaż i niemogących znaleźć nabywców pogarszałoby to tylko sytuację. Słabiej od oczekiwań wypadła produkcja przemysłowa. Niższe było wykorzystanie mocy produkcyjnych. Z tym ostatnim czynnikiem można wiązać zniżkę rentowności obligacji, bo to element zmniejszający presję inflacyjną. Jednak stanowi też potwierdzenie schładzania się gospodarki. Reakcja na te niejednoznaczne informacje pokazuje, że inwestorzy są w dalszym ciągu w dobrych nastrojach i nie zamierzają sobie zaprzątać głowy potencjalnymi zmartwieniami.