Z reformami gospodarczymi jest jak z leczeniem zębów. Na ogół "pacjent" idzie do dentysty wtedy, gdy ból jest już nieznośny. Rządy podobnie. Dojrzewają do reform, kiedy kryzys gospodarczy jest już bardzo dotkliwy, a wszystkie terapie oparte na półśrodkach nie dały rezultatów.
Tymczasem z punktu widzenia kosztów społecznych reformy powinno się przeprowadzać w okresie pomyślności gospodarczej, ponieważ ich koszty w tym okresie są najniższe. Dlaczego jednak reform nie wprowadza się wtedy? Działa bowiem dość prosty mechanizm polityczny. Gdy gospodarka rozwija się dobrze, partia rządząca nie ma bodźca do podejmowania ryzyka. Koszty polityczne w postaci spadku popularności są wyolbrzymiane, a przyszłe profity polityczne z gospodarczej poprawy pomijane. Czy może być inaczej? Warto popatrzeć na Szwecję.
Szwedzki zapał do reform
Nowy centroprawicowy rząd szwedzki zdecydował się na przeprowadzenie głębokich zmian gospodarczych mimo wręcz rewelacyjnych wyników gospodarki. W 2006 roku wzrost PKB osiągnął prawie 5 procent, a inflacja oscylowała na poziomie 2 procent. Te dwa bardzo dobre wskaźniki uzyskano w warunkach stabilnej równowagi makroekonomicznej. Finanse publiczne od trzech lat odnotowują nadwyżkę, a rachunek bieżący pozostaje "na plusie" od kilku lat. Mimo wysokich kosztów pracy szwedzka gospodarka zachowała międzynarodową konkurencyjność.
Dlaczego więc władze Szwecji podjęły ryzyko reform? Obecnie sprzyjające wzrostowi warunki mogą okazać się nietrwałe. Koniunktura gospodarcza partnerów handlowych Szwecji może ulec zmianie, wyższe od potencjalnego tempo wzrostu w dłuższej perspektywie grozi inflacją. Z powyższych względów Riksbank rozpoczął serię podwyżek stóp procentowych. Czas po temu był najwyższy, ponieważ realne stopy były już na poziomie zera.