Nie mogło być inaczej. Złe wiadomości z rynku nieruchomości w Stanach Zjednoczonych zepchnęły tamtejsze indeksy w pierwszej połowie dnia wyraźnie pod kreskę. Nagłówki informacji krzyczały rzeczywiście robiącymi wrażenie tytułami - spadek sprzedaży domów na rynku wtórnym był największy od 18 lat. Czy rzeczywiście jednak wymowa tych danych była aż tak zła? Czy może jednak to nastroje inwestorów są bardzo zmienne, a do nich dostosowuje się interpretację napływających wiadomości? Przecież w raporcie z rynku wtórnego nieruchomości można było też odnaleźć korzystne sygnały, jak choćby podniesienie się cen w porównaniu z lutym (w porównaniu z marcem 2006 r. nastąpiła zniżka). Przeważyło jednak najwyraźniej przekonanie, że mniejsze zainteresowanie Amerykanów kupnem domów prędzej czy później będzie musiało się przełożyć na zniżkę cen. Tym bardziej że według innych źródeł te ceny już trochę poszły w dół. Uznawany za najlepszy miernik wartości domów w USA indeks S&P/Case-Shiller w lutym obniżył się. Drugi miesiąc z kolei 12-miesięczna zmiana była ujemna. U podłoża poprawy sytuacji na amerykańskiej giełdzie, trwającej od połowy marca, leżały nadzieje na to, że rynek nieruchomości najgorsze ma już za sobą. Tym samym gospodarka powinna się stopniowo wydostawać z kłopotów. W świetle wczorajszych danych nie jest to już takie oczywiste. Ograniczone zainteresowanie kupnem domów to nie tylko presja na spadek cen i w efekcie groźba mniejszych wydatków konsumentów. To również sygnał, że nie warto rozpoczynać nowych inwestycji, gdyż wciąż na rynku pozostaje dużo niesprzedanych domów. Sytuacja stanowi też zagrożenie dla kondycji spółek finansowych, gdyż może okazać się, że kłopoty będą miały nie tyle te firmy, które były zaangażowane w udzielanie najbardziej ryzykownych kredytów, ale również i pozostałe. Pikanterii obecnej sytuacji S&P 500 nadaje negatywna dywergencja na tygodniowym MACD, zapowiadają zwrot koniunktury. Przełamanie wsparcia przy 1460 pkt byłoby wiźc kluczowym sygnałem sprzedaży.