Trwająca od połowy marca zwyżka amerykańskiego S&P 500 należy do najszybszych w ostatnich latach. Przez siedem tygodni indeks podskoczył o 9,3 proc. Dla porównania, w końcu ubiegłego roku na przebycie takiego samego dystansu S&P 500 potrzebował ponad cztery miesiące. O ile jeszcze do połowy kwietnia siłę zwyżki można było tłumaczyć odbiciem po tąpnięciu z końca lutego, to od czasu pokonania lutowego szczytu efekt odbicia stracił rację bytu.
Co może zapowiadać tak szybki marsz w górę? Zbadaliśmy, jak w ostatnich trzech latach zachowywał się S&P 500 po tym, gdy jego siedmiotygodniowa zmiana przekroczyła 7 proc. Na szczęście dla byków wnioski nie są tak pesymistyczne, jak można by się spodziewać w pierwszej chwili - w końcu silna zwyżka zawsze rodzi pokusę realizacji zysków. Okazuje się, że w zasadzie tylko raz doszło do szybkiego odwrotu kupujących - w październiku 2004 r. Stosunkowo słabo zachowywał się indeks również na początku 2004 r., kiedy to początkowo doszło do zatrzymania zwyżki, a później do stopniowej przeceny. Z drugiej strony, w końcu 2005 r. i na jesieni ub.r. przekroczenie wspomnianej granicy przez tempo zwyżki zapowiadało jedynie spowolnienie, a nie definitywny koniec trendu wzrostowego. Z tego względu można więc dość optymistycznie patrzeć na nadchodzące tygodnie.
Za pewnym spowolnieniem trendu przemawia jeszcze jedna kwestia. Wyceny amerykańskich akcji nie są już tak atrakcyjne, jak było to tuż po lutowym tąpnięciu, kiedy to wskaźnik cena/zysk dla S&P 500 osiągnął poziom bliski długoterminowemu minimum (16,4), co sprzyjało długoterminowemu inwestowaniu w akcje, nawet mimo wszelkich obaw przed problemami amerykańskiej gospodarki. Obecnie C/Z jest bliski 18, czyli wartości maksymalnej z ostatniego roku. Argument niskich wycen nie jest więc już zbyt aktualny. Przejście przez S&P 500 z poziomu 1500 pkt do 1600 pkt jest jak najbardziej realne, ale prawdopodobnie zajmie już znacznie więcej czasu niż wspinaczka z wartości 1400 pkt do 1500 pkt.