Wtorkowe wydarzenia na chińskich giełdach przypominały trzęsienie ziemi. Indeks CSI 300 (odzwierciedlający notowania spółek z rynków w Szanghaju i Szenzhen) zanurkował o 6,8 proc. Tak gwałtownego spadku nie było w Kraju Środka od pamiętnego 27 lutego, kiedy CSI 300 zanurkował o 9,2 proc. O wyjątkowości sytuacji świadczy też fakt, że poza tym jeszcze nie zanotowano tak silnego spadku od momentu powstania indeksu w kwietniu 2005 r.
O ile jednak w końcu lutego chińska panika rozprzestrzeniła się na cały świat, to najnowsze tąpnięcie zostało przyjęte z dość zaskakującym spokojem. Sytuacja na głównych światowych rynkach zupełnie nie przypomina nastroju grozy z końca lutego. Przykładowo europejski indeks Dow Jones Stoxx 50 co prawda zanotował wczoraj spadek, ale był on z perspektywy poprzednich kilkunastu sesji zupełnie nieistotny. Indeks pozostaje cały czas w trendzie bocznym, a wsparcie z pierwszej połowy maja jest niezagrożone.
Przyczyn spokojnej reakcji świata na wydarzenia w Chinach jest kilka. Po pierwsze, w końcu lutego tąpnięcie w Kraju Środka było jedynie pretekstem do fali wyprzedaży w USA, gdzie obawy przed kryzysem na rynku nieruchomości rosły do tego stopnia, że zaczęto nawet mówić o nadchodzącej recesji. Tym razem zapatrywania inwestorów w USA wydają się już zupełnie odmienne. Strach przed recesją wywołaną zgubnym wpływem rynku nieruchomości minął choćby dlatego, że zyski amerykańskich spółek mają się całkiem nieźle dzięki mocnemu eksportowi.
Inna sprawa, że świat najwyraźniej przyzwyczaił się już do rosnącej zmienności notowań w Chinach. Przyczyna tąpnięcia w Kraju Środka - podwyżka podatku od obrotu akcjami - to po prostu kolejny krok tamtejszych władz w kierunku schładzania koniunktury. Czy samo w sobie jest to w stanie zahamować bezprecedensową hossę, w której uczestniczy już 100 mln inwestorów (taka jest już liczba rachunków maklerskich w Chinach)?